Po raz pierwszy w tym Sejmie znajdzie się duża reprezentacja Akcji Wyborczej Polaków na Litwie. Stało się to dzięki przekroczeniu przez nią pięcioprocentowego progu, który na Litwie obowiązuje także organizacje mniejszości narodowych, co samo w sobie mówi wiele o nastawieniu większości.
Polska partia po raz pierwszy ma szansę stać się poważnym graczem politycznym, atrakcyjnym kandydatem na koalicjanta. Może znajdzie się w rządzie, nie z symbolicznym wiceministrem, jak się już zdarzało, ale z paroma ministrami. Byłoby to dobre dla Polaków, bo próba rozwiązania ich problemów: oświatowych czy tych związanych z pisownią nazwisk i nazw, stałaby się warunkiem istnienia koalicji.
Ale byłoby to dobre nie tylko dla litewskich Polaków. Dzięki temu litewskie partie oswoiłyby się z demonizowanymi politykami polskiej mniejszości, a sama AWPL, zamknięta dotychczas w kręgu spraw lokalnych, podwileńskich, musiałaby się zająć problemami ogólnolitewskimi, poczuć się w jakimś stopniu odpowiedzialna za cały kraj.
Druga lekcja z tych wyborów to zmiana sympatii politycznych wywołana sytuacją gospodarczą, z konserwatywnych na lewicowe i populistyczne. Jeszcze kilka lat temu można by na tej podstawie przewidywać nastawienie wyborców w Polsce - zmiany polityczne u sąsiadów z północnego wschodu zwiastowały zmiany u nas. Ostatnio to tak już nie działało, terminy wyborów znacznie się rozjechały. I rozjechała się, co ważniejsze, sytuacja gospodarcza. Litwa już przeżyła ostry kryzys, a trudy związane z wychodzeniem z niego dały zwycięstwo populistom i socjaldemokratom. Jeżeli Polska wpadnie w podobny kryzys, stara zasada naśladownictwa może odżyć.
Wybory na Litwie pokazały jeszcze jedno: w czasach, gdy ludziom wiedzie się źle, słabnie poparcie dla suwerenności kraju, jego niezależności ekonomicznej i energetycznej. Ponad połowa wyborców zagłosowała na partie prorosyjskie. Przywódcą zwycięskiej populistycznej Partii Pracy jest urodzony w Rosji kontrowersyjny multimilioner, który zbudował fortunę dzięki Gazpromowi.