Jednak wszystko zmieniło się po dziwnym kontredansie między Waldemarem Pawlakiem a Januszem Piechocińskim. Pawlak rezygnuje z wicepremierostwa, Piechociński prosi, by został, przynajmniej do marca. Nawet jeśli Piechociński ma inne intencje, jego odmowa wejścia do rządu wygląda raczej na strach niż uprzejmość wobec Pawlaka.
Dlatego nieoczekiwanie to właśnie liderzy PSL, pokazując swą słabość, sprawiają, że Platforma może tę sytuację wykorzystać dla siebie. Brak zdecydowania Piechocińskiego i unoszący się honorem Pawlak dają Donaldowi Tuskowi duże pole manewru. Bo to on w tej chwili może postawić koalicjantowi twarde warunki współpracy.
Gdyby PSL chciało się dogadywać z Prawem i Sprawiedliwością, to i tak obie partie nie uzyskałyby w Sejmie większości. Z kolei Leszek Miller i Janusz Palikot z pewnością chętnie przyjęliby zaproszenie do wejścia do rządu. Tusk mógłby więc teraz pogrillować ludowców tak samo, jak oni grillowali go przez ostatnie pięć lat. Bo PSL Waldemara Pawlaka było partią, która świetnie wiedziała, gdzie w państwie leżą konfitury. Z jednej strony ludowcy dystansowali się od trudniejszych decyzji rządu, a z drugiej czerpali wszystkie korzyści z bycia partią współrządzącą, z dziesiątkami tysięcy dobrze płatnych stanowisk w spółkach, urzędach i agencjach na czele. PSL było de facto partią opozycyjną: kontestowało pomysły ministrów z PO. Odniosło nawet spory sukces, jakim było przedstawienie reformy emerytalnej – napisanej w resorcie kierowanym przez ludowca – jako kompromisu pomiędzy dobrym PSL a bezduszną Platformą.
Donald Tusk ma więc jedyną i niepowtarzalną okazję, by ludowców przycisnąć. Jeśli teraz tego nie zrobi, następne trzy lata przyniosą nam festiwal koalicyjnych sporów.
Komentuje Jarosław Stróżyk