To prawda – jeden z krążących pomysłów na nową ordynację zakłada, że cały kraj będzie jednym okręgiem wyborczym, że w eurowyborach będziemy głosować wyłącznie na listy krajowe. Takie rozwiązanie łączy eurodeputowanego nie z jakąś częścią kraju, tylko z jego całością. Komuś, kto – jak ja – jest zwolennikiem Europy jako związku narodowych państw, których suwerenność nie jest rozmywana, powinno to się podobać.
Ale mimo tych argumentów uważam, że rozważane przez rządzącą Platformę Obywatelską, a podobno także przez opozycyjny PiS, pomysły na zmianę ordynacji są bardziej szkodliwe niż pożyteczne.
Dlatego że niosą ze sobą radykalne podwyższenie wyborczego progu, co w polskich warunkach oznacza w zasadzie pewną eliminację z naszej reprezentacji w brukselskim parlamencie wszystkich poza PO i PiS. W oczywisty sposób sprzyjałoby to jeszcze silniejszemu niż obecne zabetonowaniu sceny politycznej również i w kraju.
A ja zabetonowanie to uważam po prostu za szkodliwe. Bo jest ono rezultatem chorobliwego konfliktu, „wojny polsko- -polskiej", i tej wojnie sprzyja. Bo stwarza ono warunki do rosnącej demoralizacji obu głównych partii, w warunkach zabetonowania mogących nie obawiać się jakiejkolwiek konkurencji. Bo sprzyja utrwaleniu w tych ugrupowaniach systemu wodzowskiego, w którym praktycznie nie istnieje możliwość rozliczania liderów z czegokolwiek, a pomysł ich zmiany staje się z wolna postulatem z dziedziny politycznej fantastyki.
Polski system polityczny startował na początku lat 90. od sytuacji wielkiego politycznego rozproszenia. W Sejmie I kadencji było obecnych kilkanaście partii, co obecnie brzmi jak bajka o żelaznym wilku. To nie był dobry system, ale polityczne reformy (zmiana ordynacji i zapewnienie otrzymującym dobre wyniki wyborcze partiom sporych publicznych pieniędzy) zmieniły go bardzo. Zdaniem wielu – nawet za bardzo. Dalsze kroki w tę stronę byłyby, mówiąc kolokwialnie, grubym przegięciem.