Przecież wchodzące w grę pieniądze były śmiesznie małe nawet w skali budżetu Sejmu, nie mówiąc już o całym państwie. Nie sposób więc mówić o znaczących stratach finansowych. A przecież prowadzenie obrad Izby to naprawdę ciężka praca...
Nie kwestionuję tego. Ale zarazem fundamentalnie nie zgadzam się z takim sposobem myślenia.
Bo po to, aby społeczeństwo i państwo jakoś funkcjonowały, potrzebne jest spełnienie szeregu warunków. A najważniejszy z nich to poczucie wspólnoty.
Z tym poczuciem, łagodnie mówiąc, nie jest u nas najlepiej. I nie chodzi tu tylko o partyjne nienawiści, o „wojnę polsko-polską” dzielącą nie tylko polityków, ale i w ogromnym stopniu zwykłych ludzi. Idzie głównie o to, że społeczeństwo musi, w ograniczonym bodaj stopniu, uważać polityczną elitę za swoją emanację. Za ludzi, z którymi można się nie zgadzać, ale którzy w swoich działaniach kierują się dobrem tego społeczeństwa jako całości.
Otóż sławetnych premii nie sposób pogodzić z takim rozumowaniem i z takimi wymaganiami. Nie sposób zwłaszcza teraz, kiedy rozszerza się kryzys. Kiedy rządzący rozpaczliwie szukają oszczędności, a te oszczędności coraz bardziej dotkliwie uderzają nie w najbogatszych, tylko we wszystkich. I kiedy od wszystkich, w tym także od uboższych, wymaga się zrozumienia dla budżetowych cięć.