– Po tym będziesz szczekać – mówił, przepisując swoim pacjentom oxyglobinę, czyli hemoglobinę dla psów. – A po tym muczeć – gdy dawał actovegin, zrobiony z krwi cieląt. Jedni pacjenci, a raczej: klienci, bali się jeszcze bardziej, inni opowiadali to sobie potem jak najlepszą anegdotę. Gdy nie potrafili sobie wymyślić żadnego kryptonimu, pod którym mogliby się ukryć w aktach doktora, on pytał: – Masz psa? Weź jego imię. – Mój pies właśnie zmarł, też może być? – dopytywał niemiecki kolarz Jörg Jaksche, choć w sprawie samego brania dopingu aż takich rozterek wówczas nie miał.
Dowcipny doktor z Hiszpanii z wykształcenia był ginekologiem, a z powołania hodowcą sportowych sukcesów. Wyhodował w swojej madryckiej klinice dopingowej niejeden sukces w kolarstwie. To wiemy na pewno, z zapełnionych psimi imionami akt Operacion Puerto, jednej z najsłynniejszych policyjnych obław na dopingowiczów. Wyhodował też pewnie kilku herosów piłki nożnej i tenisa, ale tego już hiszpańscy śledczy i sędziowie nie chcieli się dowiedzieć.
Kraj kolekcjonujący sukcesy w sporcie stał się krajem-symbolem bezradności wobec dopingu. Bezradności z wyboru, co widać najlepiej teraz, gdy Hiszpanów dogonił pies Urco. Taki miała pseudonim w aktach Fuentesa Marta Dominguez, najwybitniejsza hiszpańska lekkoatletka, która mimo smrodu podejrzeń, mimo aresztowania blisko trzy lata temu pod zarzutem rozprowadzania dopingu, wreszcie mimo niedawnej dopingowej wpadki, nadal ma się dobrze. Biega, zarabia, a wdzięczni rodacy niedługo po aresztowaniu i wypuszczeniu na wolność wybrali ją do Senatu z listy rządzącej Partii Ludowej.
Alberto Contadora, najlepszego kolarza ostatnich lat, nie ciągnęli do parlamentu, gdy wpadł na clenbuterolu, ale przynajmniej poręczył za niego premier. Nie z Partii Ludowej, poprzedni – socjalista José Luis Rodriguez Zapatero.
Bo ta hiszpańska choroba nie ma barw politycznych: jesteś nasz, włos ci z głowy nie spadnie, złapią cię za rękę, mów, że nie twoja. Urco szczeka, karawana jedzie dalej.