Piłkarze ręczni – medaliści mistrzostw świata, zespół doświadczony, złożony z graczy od lat kultywujących wizerunek „słodkich brutali", dla których ból i twarda walka to codzienność – poszli w rozsypkę jak spanikowane pospolite ruszenie bez dowódcy.
Żadna próba racjonalnego wyjaśnienia porażki z Chorwacją różnicą 14 bramek nie ma sensu, bo wyjaśnić tego na zdrowy rozum się nie da. Nie brakuje takich, którzy twierdzą, że Polaków rozbroili Norwegowie, pokonując Francuzów, co sprawiło, że nawet niska porażka nie robiła nam krzywdy, a my nie potrafimy walczyć bez noża na gardle.
Ja wierzę raczej w wyjaśnienie uniwersalne: raz na jakiś czas piłkarze Brazylii mogą przegrać u siebie z Niemcami 1:7, Polacy pokonać tych samych Niemców w Warszawie 2:0, a włoska pchełka Roberta Vinci sparaliżować w Nowym Jorku posągową Serenę Williams. To wszystko ma prawo się zdarzyć, więcej, bez tego sport byłby uboższy o wiele mitów, a Agnieszka Radwańska nie mogłaby wierzyć, że ona też kiedyś wygra z Sereną. A bardzo chcę, by wciąż wierzyła w ten cud.