Kiedy jesienią 2014 roku napisałem, że Donald Tusk w swojej nowej roli jest pierwszym polskim politykiem od czasów jagiellońskich, który odegra na europejskich salonach pierwszoplanową rolę, dostałem publicystyczny łomot, zwłaszcza od komentatorów, którzy określali się wówczas jako niepokorni.
Minęło pół dekady i prócz odrobiny satysfakcji, że miałem wtedy rację, pozostaje konstatacja, że Tusk tak się zżył ze swoją rolą, że kandydowanie na prezydenta w prowincjonalnej ojczyźnie nie jest dla niego żadną atrakcją. Sceptycy twierdzą, że nie ma sił na mozolną kampanię. Przeciwnicy, że boi się porażki. Entuzjaści, że tworzy polityczną przestrzeń dla następców.
Ale prawda jest inna. Do szpiku pragmatyczny były premier doskonale wie, że jest kandydatem niewybieralnym. Jego pełna sukcesów polityczna karta jest po prostu zgrana. Jako premier ma na swoim koncie tyle błędnych decyzji, zarówno personalnych, jak i programowych, że przeciwnikom całkiem łatwo go „ustrzelić".
Ma pełną świadomość, i jako człowiek – co jest zresztą całkiem zrozumiałe – nie ma ochoty na potworny hejt, który czekałby go w kampanii. Zwłaszcza że na forach europejskich ma obiecane konfitury i wygodne życie.
Jaki więc wybór? Trudno mieć wątpliwości. Oczywiście żałuję, że epoka znaczona sukcesami tego wybitnego polityka się kończy, ale zarazem jestem mu wdzięczny za to ogłoszone w odpowiednim czasie i ostatecznie jasne stanowisko.