O krytykach akcji „Różaniec do granic” można powiedzieć wiele. Ale trudno kolejny raz udawać zaskoczenie, gdy ludziom tak supernowoczesnym i ultratolerancyjnym (we własnych oczach) znowu spadają maski, gdy swoje „średniowieczne rytuały” odprawiają katolicy. Tolerancja dla wszystkich, tylko nie dla tych „potworów”...
Naprawdę jednak zaskakiwać może coś innego. Oddzielając toporny antykatolicyzm od poważnej krytyki, jeśli skupimy się na głosach płynących choćby z wewnątrz Kościoła, usłyszymy utyskiwania, że co prawda modlącym się do Najświętszej Maryi Panny chodziło o „ratunek dla Polski i świata” (jak głosiły zapowiedzi organizatorów), ale ratunek rozumiany w bardzo specyficzny sposób. Choć nikt o tym oficjalnie nie mówił, katolicy mieli modlić się o odcięcie Polski od świata i zamknięcie granic przed obcymi, odmawiając pomocy nawet prawdziwie potrzebującym.
I z pewnością pytania o podobnie niechrześcijańskie postawy warto na poważnie zadać. Problem w tym, że dziś coraz częściej każdy głos mówiący o potrzebie ochrony naszych granic traktowany jest jako przejaw jakiegoś skrajnego nacjonalizmu. Ochrona granic? Toż to szowinizm, ksenofobia i faszyzm!
Tymczasem zapewnienie bezpieczeństwa zewnętrznego (i wewnętrznego) to podstawowa rola państwa. Istota sporu polega na tym, że coraz więcej ludzi „nowoczesnych i tolerancyjnych” z tym państwem tak naprawdę walczy, uznaje je za zacofane i niepotrzebne. Zatem każdy, kto chce bronić jego granic i na poważnie martwi się o jego przyszłość, jest po prostu... oszołomem.
A skoro zacofanie tego państwa wynika między innymi z wartości chrześcijańskich, na jakich się ono opiera, to jeśli ktoś o tę przyszłość na dodatek się modli (o zgrozo!), to poziom żenady sięga już dna.