W superresorcie, jakim jest Ministerstwo Rozwoju, trudno od dłuższego czasu o jakąkolwiek stabilność. Resort ten od kilku lat przechodzi ciągłe zmiany polegające na jego łączeniu i dzieleniu.
Na początku było to skromne Ministerstwo Rozwoju Regionalnego (MRR), powołane zresztą za pierwszego rządu PiS, na czele którego stała Grażyna Gęsicka. MRR zajmowało się funduszami UE i rozwojem regionalnym. Potem nastały ośmioletnie rządy Elżbiety Bieńkowskiej, która przejęła pierwotną strukturę ministerstwa i jego zadania.
Jednak w 2013 r. wybuchła tzw. afera zegarkowa, a w jej efekcie doszło do połączenia MRR z resortem infrastruktury. Ówcześni rządzący tłumaczyli to potrzebą koordynacji, szczególnie dużych dotowanych inwestycji infrastrukturalnych, ale gdyby nie wpadka ówczesnego ministra infrastruktury Sławomira Nowaka, do fuzji raczej by nie doszło.
Nastały więc czasy łączenia i narzekań na ociężałość wielkiego resortu. – Wtedy ministerstwo zaczęło tracić sterowalność, a tak ważne dla Polski fundusze unijne, zeszły na dalszy plan przygniecione sprawami kolei, budownictwa i szerokorozumianej infrastruktury – mówi anonimowo jeden z wieloletnich pracowników z gmachu na ul. Wspólnej.
Potem karuzela zmian zaczęła nabierać tempa. PiS po przejęciu władzy w 2015 r. odłączyło infrastrukturę od rozwoju, ale połączyło go z Ministerstwem Gospodarki. Tu głosy ekspertów były raczej pozytywne np. ci zajmujący się partnerstwem publiczno-prywatnym byli zadowoleni, że zniknęły dwa ośrodki decyzyjne.