Inwestorzy i kredytobiorcy przeżywali wczoraj prawdziwą huśtawkę nastrojów. W najgorszym momencie za euro płacono 3,98 zł, za dolara 3,1 zł, a za franka 2,71 zł. W stosunku do kursów z początku tygodnia różnica sięgała nawet 40 gr. Spadki na giełdzie przekraczały już 7 proc.
Sytuacja była tak zła, że NBP i Ministerstwo Finansów wydały osobne komunikaty, które miały uspokoić nastroje. Wydźwięk obu był podobny: polska gospodarka ma się dobrze i nie ma powodów do tak gwałtownych spadków. Giełda i rynek walutowy wkrótce zaczęły odrabiać straty. Ostatecznie WIG zamknął się na poziomie minus 3,9 proc. Zdaniem ekonomistów nie była to jednak zasługa oficjalnych komunikatów. Nastrojów nie poprawiła też poranna zgoda Sejmu na podwyższenie gwarancji depozytów do 50 tys. euro.
– Rynek oczekuje działań, ale nie agresywno-panicznych, które zaprezentowały Węgry, podnosząc o 300 pkt bazowych stopy – wyjaśnia Radosław Bodys, ekonomista Merrill Lynch odpowiedzialny za Europę Środkowo-Wschodnią.
– Sytuację mogłaby uspokoić wiadomość, że polski bank centralny porozumiał się z EBC lub bankiem centralnym Szwajcarii, dzięki czemu mamy np. otwartą linię kredytową na kwotę 25 czy 50 mld euro.
Finansiści nie mają złudzeń: świat stoi u progu kryzysu, co oznacza, że trzeba realizować zyski. W tej sytuacji nikt nie bierze pod uwagę, że polska gospodarka rosła dotąd w tempie ponad 5 proc. rocznie. W sytuacji powszechnej awersji do ryzyka sprzedaje się wszystko, co nie jest pewne, a w tej chwili prawie wszystkie papiery są uznawane za ryzykowne.