Polska musiałaby co roku wpłacać na tzw. fundusz adaptacyjny 1,5 mld euro – wynika z wyliczeń organizacji ekologicznych. Pieniądze zgromadzone w funduszu służyłyby jako pomoc dla krajów rozwijających się zagrożonych wskutek zmian klimatu. – To niewielka suma, która uwzględnia możliwości płatnicze Polski. Inne propozycje są bardziej radykalne – mówi Julia Michalak, koordynatorka kampanii klimatycznej Greenpeace.
Nie zgadzają się z tym przedstawiciele polskich władz. – Składka powinna być uzależniona od możliwości ekonomicznych kraju. Jesteśmy dopiero na dorobku, nie możemy ponosić dużych kosztów – przekonuje w rozmowie z „Rz” radca ministra środowiska Krystyna Panek-Gontek.
Taki argument nasza delegacja prezentowała w ubiegłym tygodniu podczas spotkania unijnych ministrów środowiska. Dziś w Brukseli o mechanizmie wsparcia funduszu adaptacyjnego mają rozmawiać szefowie resortów finansów. Przedmiotem negocjacji będzie propozycja wiążąca wysokość składki na fundusz adaptacyjny z poziomem emisji gazów cieplarnianych. To niekorzystne rozwiązanie dla Polski, która pod względem emisji CO2 jest na 6. miejscu w Unii Europejskiej.
Półtora miliarda euro – o którym mówią ekolodzy – to nasza składka do funduszu wyliczona przy uwzględnieniu poziomu emisji CO2 i dochodów na mieszkańca. Polska płaciłaby taką samą sumę co Holandia, ale mniejszą od Hiszpanii i najbardziej uprzemysłowionych gospodarek w Europie.
Decyzja ministrów finansów będzie podstawą do dyskusji na szczycie Komisji Europejskiej 19 – 20 marca. Komisja chce w jego trakcie przedstawić szczegółową propozycję zasilania funduszy dla krajów rozwijających się w celu wspierania inwestycji w czystą energię, ochronę lasów tropikalnych i dostosowania do zmian klimatu. Ma to być oficjalne stanowisko UE podczas grudniowych negocjacji światowego porozumienia zastępującego protokół z Kioto.