Pierwszy, kiedy ze smutkiem stwierdziłem (w tygodniku „Wprost”), że prof. Jacek Rostowski zgodził się pełnić rolę – dużo poniżej swoich faktycznych umiejętności – głównego księgowego którejś tam RP. Drugi, kiedy (na tych łamach) wyznałem, że w przeprowadzenie reform przez obecny rząd nie wierzę. Nowe poszlaki wskazujące, iż mam rację, nadeszły natychmiast. Najpierw do dymisji podał się wiceminister Stanisław Gomułka. Potem premier ogłosił rządowy program prywatyzacji. Oficjalnym powodem dymisji jest opóźnienie wdrażania budżetu zadaniowego.
To powód bardzo elegancki, ale prawdziwy może być jedynie w znaczeniu symbolicznym. Budżet zadaniowy to bardzo piękne hasło i należy robić wszystko, aby jego elementy wprowadzić jak najszybciej. Tyle tylko, że jeszcze nigdzie i nikomu nie udało się przejść w całości ze struktury resortowej na zdaniową w projektowaniu wydatków. I – o czym prof. Gomułka wie lepiej ode mnie – nikomu prędko się nie uda. Wobec tego mało istotne jest, czy czegoś nie zrobimy w roku 2013 czy 2015.
Natomiast w wymiarze symbolicznym ważne jest, czy deklarujemy wolę reform czy też odkładamy je do kalendarza greckiego, w którym patronem większości dni jest święty Nigdy. Czytelnik, który do tej pory skłonny jest się ze mną zgodzić, może zaprotestować, że do tego samego worka wkładam program prywatyzacji. Muszę zastrzec, że uważam go za dość ambitny i nie podzielam zdania pani Aleksandry Natalli-Świat, iż jest to „posezonowa wyprzedaż majątku narodowego”. Wiele natomiast wskazuje na to, że ta część jej wypowiedzi, w której uważa ów program za substytut reform, może być prawdziwa. A nie trzeba uzasadniać, że dopiero połączenie odważnych reform finansów publicznych ze zdecydowaną prywatyzacją może sprawić, że będziemy przez wiele lat mieli wysoki i stabilny wzrost.
Jeżeli się okaże, że i tym razem miałem rację, to jedynym wygranym będzie profesor Gomułka. Uniknie łatwych dowcipów („za pierwszego Gomułki też nie reformowano!”), a kiedy wreszcie dorobię się restauracji, chętnie go zaproszę.