Mumie w kinie ożywały wielokrotnie, ale popularnością nigdy nie dorównały wampirom i wilkołakom. Nic dziwnego. Na dużym ekranie najczęściej biegały niezdarnie za ofiarą, od stóp do głów owinięte bandażami. Budziły raczej politowanie niż grozę.
Dlatego gdy w 1999 roku Stephen Sommers nakręcił "Mumię", pomysł wydawał się ryzykowny. Jednak chwycił. Akurat brakowało w kinie awanturniczo-przygodowych opowieści na wesoło, które czerpałyby z ducha perypetii Indiany Jonesa. "Mumia" zarobiła miliony i wykreowała podobny typ bohatera – zawadiackiego poszukiwacza skarbów Ricka O'Connella. W 2001 roku powstał równie kasowy sequel filmu. Pojawienie się trzeciej część cyklu było tylko kwestią czasu.
Poprzednio Rick (Brendan Fraser) walczył z mumią kapłana Imhotepa, którą najpierw ścigał w Egipcie, a potem na ulicach Londynu. Teraz z żoną (Maria Bello) spędza czas na emeryturze w podmiejskiej posiadłości. Oboje okropnie się nudzą, ale wkrótce będą musieli odwiedzić Chiny, gdzie ich syn – także archeolog – wykopał zmumifikowanego Cesarza Smoka (Jet Li). Ożywiony władca zamierza z pomocą swojej terakotowej armii podbić świat...
Film pozbawiony jest lekkości i niewymuszonego humoru wcześniejszych obrazów. Powstał na siłę. Stephen Sommers zajął się tylko produkcją, a reżyserię powierzył wyrobnikowi kina akcji Robowi Cohenowi (m.in. "XXX"). Z udziału w przedsięwzięciu zrezygnowała Rachel Weisz, którą w roli małżonki Ricka zastąpiła Maria Bello. Ale ani ona, ani ironiczny w poprzednich występach Brendan Fraser nie czuli się chyba dobrze na planie. Dowcipne potyczki słowne zostały zastąpione przez drętwe dialogi o rodzinie i niewybredne żarty – numer z jakiem, który obryzguje wymiocinami samolot, jest tu szczytem komediowego wyrafinowania.
Dla urozmaicenia fabuły twórcy wrzucają do filmu, co popadnie – starożytne legendy o Państwie Środka, chińskich militarystów, smoka i... plemię Yetich. To kiepski przepis na rozrywkę, która ma balansować między zgrywą a budującą napięcie przygodą.