Radości z nagrodzenia indyjskich filmowców towarzyszy rozgoryczenie, ponieważ oscarowy triumf Danny'ego Boyle'a jest sukcesem Europejczyka, który skradł Hindusom prawo do reprezentowania kraju na arenie międzynarodowej.
Premierze filmu towarzyszyła nad Gangesem fala krytyki. Odrzuciły go, z różnych powodów, środowiska opiniotwórcze. Część elit pomstowała, że Boyle, ukazując slumsy, podtrzymuje wizerunek ubogich i zacofanych Indii, zamiast pokazać ekonomiczny skok. To tylko pohukiwania hipokrytów, których zirytowało, że Brytyjczyk ujawnił zamorskiej publiczności ciemną stronę miasta.
Przemysł bollywoodzki prowadzi inną kampanię: kręcone tam baśnie rozgrywają się w zdezynfekowanej scenerii – rynsztoki nie śmierdzą, dzieci nie głodują, a jeśli pojawi się bezdomny, to w roli wesołka, który cieszy się życiem. Zamożni Hindusi złoszczą się na Boyle'a, bo sami chętnie odseparowują się od biedy, kupują mieszkania w zamkniętych osiedlach i chcą, byśmy wraz z nimi poddali się amnezji: oddychali klimatyzowanym powietrzem i zanurzali się w efektownych ceremoniach.
Ale nie tylko indyjscy filmowcy mamią widzów odrealnionymi opowiastkami, Boyle zrobił to samo. Jego wizja Bombaju jest nieprawdziwa: dzięki efektownym zdjęciom i montażowi bieda jest egzotyczna, pociągająca – robi wrażenie już samym swym ogromem, a została dodatkowo wystylizowana. To oburzyło m.in. Arundhati Roy, pisarkę wyróżnioną Nagrodą Bookera. Mówiła: "Slumdog" jest wyrwany z politycznego kontekstu, to wyprzedaż indyjskiego ubóstwa, daje biednym fałszywe nadzieje.
Daje je także widzom na Zachodzie, bo przywraca tradycyjne wyobrażenia o Indiach – udręczonej, ale fascynującej krainie, która może (jak główny bohater) sama podźwignąć się z zacofania. Nie musimy się martwić o bezdomne dzieci, a rozradowani happy endem zapominamy o zaatakowanym przez terrorystów hotelu Tadż Mahal i tym chętniej wykupimy wycieczkę do pięknego Bombaju.