Po niemal 30 latach w debiucie reżyserskim powrócił do własnych traumatycznych doświadczeń. Jego „Liban” to zapis dwóch dni spędzonych na wojnie przez czterech młodych czołgistów wspieranych przez oddział piechoty.
Podczas zajęć w koszarach uczyli się jedynie obsługiwać sprzęt, strzelali do beczek. Nikt ich nie przygotował psychicznie do frontowych sytuacji. Nikt nie pytał, czy chcą zabijać. Gdy zamiast tarcz będą to żywi ludzie, wszystko wymyka się im spod kontroli. Nie wiedzą, kto właściwie wydaje im rozkazy, kto jest wrogiem, kto sojusznikiem i dlaczego znaleźli się w Libanie.
Zamknięci w stalowej skorupie czołgu ani na chwilę nie wychodzą na zewnątrz. Widzą jedynie to – a widzowie wraz z nimi – co mogą dostrzec przez niewielki wizjer kierowca i celowniczy. Do tego ciemne czołgowe wnętrze potęguje wrażenie klaustrofobii.
Niepewność i bezradność, obezwładniająca świadomość mechaniczności własnych działań, unoszenia przez tragiczne wydarzenia. Oni nie mają myśleć czy zastanawiać się nad sensem rozkazów, to sprawa „góry”.
Ich zadaniem jest tylko strzelać do wskazanych celów bez rozpamiętywania konsekwencji. Ale owe cele płaczą, krzyczą, wreszcie umierają. Do tego ów niesprecyzowany wróg też ma broń i potrafi zrobić z niej użytek. Szybko z myśliwego można się stać zwierzyną. Nie ma miejsca na pięknoduchostwo czy psychiczne zapaści. Na to – jeśli uda się przeżyć – będzie czas później.