Kino rumuńskie święci triumfy na świecie

Kinematografia tego kraju podbija wielkie festiwale filmowe i widzów w całej Europie

Publikacja: 21.06.2011 19:40

Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie

Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie

Foto: wiwarto

Trochę Rumunom zazdrościmy. Od 2007 roku, gdy Cristian Mungiu zdobył Złotą Plamę w Cannes za znakomite "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni", mała kinematografia rumuńska triumfalnie idzie przez świat. Konkursy wielkich imprez filmowych są dla niej otwarte. Co więcej, obrazy z Bukaresztu nie występują tam zwykle w roli Kopciuszków, lecz zdobywają nagrody, jak np. "Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę" Florina Serbana uhonorowane Grand Prix w Berlinie i nominacją do Oscara w kategorii filmu nieangielskojęzycznego.

W piątek na polskie ekrany wejdzie "Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie" Radu Jude, a 1 lipca "Wtorek po świętach" Radu Munteanu. Oba filmy pokazują dzisiejszą Rumunię: ludzi, których marzenia zderzają się z rzeczywistością. Bohaterka Jude – Dalia, licealistka z prowincji – przyjeżdża do Bukaresztu odebrać samochód, który wygrała w konkursie ogłoszonym przez producenta soków.

Zanim odjedzie nową dacią, musi nagrać reklamówkę, wktórej siedząc za kierownicą, pije z butelki napój i zapewnia, że jest najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. Zdjęcia się przedłużają, a poza planem trwa pranie mózgu: rodzice przekonują ją, że auto musi sprzedać, żeby podreperować rodzinny interes. Są gotowi dziewczynę zadręczyć, byle tylko podpisała dokumenty.

We "Wtorku po świętach" obserwujemy wkraczającego w średni wiek mężczyznę, męża zapracowanej pani prokurator, ojca dziesięcioletniej dziewczynki, który romansuje z młodą dentystką. Jego małżeństwo, choć dobre, idzie utartymi torami. Z 26-letnią kobietą Paul, na co dzień przeciętniak, czuje się demonem seksu. Gdy tuż przed świętami decyduje się powiedzieć o romansie żonie, ta każe mu się natychmiast wyprowadzić. A zderzenie z nowym życiem przyniesie pustkę i rozczarowanie.

Współczesne kino rumuńskie zostało wywindowane przez pokolenie czterdziestolatków. Jeszcze w latach 90. kinomani potrafili wymienić nazwisko tylko jednego twórcy rumuńskiego – Luciana Pintille, autora "Dębu" z Maią Morgenstern, późniejszą Marią Magdaleną z "Pasji" Gibsona. Po transformacji w kinematografii rumuńskiej nastąpił regres. W 2001 roku powstały zaledwie dwa filmy, a kina masowo zamieniano w supermarkety.

Ale kilka lat później artyści w tym kraju zaczęli się budzić. W 2005 roku krytyków całego świata zachwyciła "Śmierć pana Lazarescu" Christi Puiu – wstrząsająca opowieść o umieraniu wożonego karetką starego człowieka, którego nie chce przyjąć na oddział żaden szpital. Rok później Złotą Kamerę dostał w Cannes Corneliu Porumboiu za debiut "12.08: na wschód od Bukaresztu" – satyrę na wschodnioeuropejskie podejście do historii. Film o mentalności mieszkających w małym miasteczku Rumunów, kilkanaście lat po upadku komunizmu żyjących w świecie, w którym niewiele się zmieniło, ale próbujących przypisać sobie kombatancką przeszłość.

Następny rok należał już do Cristiana Mungiu. Jego opowieść o młodej kobiecie, która w czasach Ceausescu poddaje się nielegalnej aborcji, zachwyciła w Cannes jurorów i krytyków. To był wstrząsający film o ludzkiej tragedii, a jednocześnie portret komunistycznego systemu. A przecież na tym samym festiwalu sekcję "Inne spojrzenie" wygrał świetny film "California Dreamin" tragicznie zmarłego Christiana Nemescu. Akcja rozgrywała się w małym miasteczku, w którym dróżnik zatrzymał amerykański pociąg NATO-wski jadący do Kosowa.

– Pamiętamy schyłek komunizmu, świadomie przeszliśmy ustrojową transformację – powiedział mi autor "4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni". – Niesiemy bagaż doświadczeń, a jednocześnie mieliśmy czas na refleksje. Nie tworzymy żadnej szkoły, a nawet zwartej grupy. Każdy z nas patrzy na kino inaczej. Ale zaczęliśmy robić filmy bardzo osobiste. I uczciwe.

Warto dodać: tanie. Rumuni kręcą za niewielkie pieniądze, czasem uzupełnione koprodukcyjnymi dealami, głównie z otwartymi na współpracę Francuzami. Nie rozliczają reżimu, lecz portretują zwyczajnych ludzi w trybach historii. I paradoksalnie na tym polega ich siła. Mówią o przegranym życiu, traumie, a także o harcie ducha i nadziei. Bohaterem obrazu Munteanu "Papier będzie niebieski" jest milicjant, który w 1989 roku przechodzi na stronę demonstrujących.

Obrazy współczesnej Rumunii też są skromne. "Najszczęśliwsza dziewczyna..." i "Wtorek po świętach" rejestrują jeden, najwyżej kilka dni z życia bohaterów. Podobnie jak genialne "Peryferie" – historia niesłusznie skazanej kobiety, która wychodzi na przepustkę, by odnaleźć małego syna, a trafia do piekła gorszego niż w więzieniu.

Rumuńskie filmy nie mają happy endu. Ale czy życie je ma? Dalia w obcym Bukareszcie stoi samotna i przegrana, rozczarowana rodzicami. Paul trafia na rodzinną świąteczną kolację i rozumie, co stracił, ale już jest w domu obcy. Matylda z "Peryferii" patrzy w morze oszukana przez wszystkich, nawet przez ośmioletniego syna. "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" też kończy zbliżenie twarzy bohaterki. Nie wiemy, co tym ludziom przyniesie jutro. Ale wierzymy im. Ich nadzieje, rozczarowania, samotność są prawdziwe. Tak jak całe rumuńskie kino.

Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu