By opowiedzieć tę historię, trzeba się cofnąć kilkadziesiąt lat, do chwili, gdy na wydziale prawa niemieckiego Uniwersytetu Karola Ferdynanda w Pradze Franz Kafka poznał Maxa Broda. Zaprzyjaźnili się.
Brod pierwszy zyskał literacką sławę. Wydał więcej niż Kafka, który do swojej twórczości podchodził ambiwalentnie i nie potrafił zdecydować się na druk. Nie opublikował za życia żadnej powieści. Za to przed śmiercią zostawił Brodowi oświadczenie napisane na kartce: „Drogi Maksie. Moja ostatnia wola: Cała moja spuścizna, czyli to co znajduje się w biblioteczce, w pralni, na biurku, w domu i w biurze - dzienniki, rękopisy, moje i cudze listy, rysunki – wszystko musi zostać spalone, bez czytania. Twój Franz Kafka".
Od tej kartki wszystko się zaczęło, bo Brod nie zrobił tego, czego chciał Kafka.
Gdy naziści wkroczyli do Pragi, włożył rękopisy przyjaciela do skórzanej walizki, którą zabrał ze sobą, gdy uciekał z miasta ostatnim pociągiem. Wsiadł na statek do Palestyny. A potem opublikował ocalone powieści Kafki: „Proces", „Amerykę" i „Zamek".
- Ciągle pytają mnie, dlaczego nie spełniłem jego woli? - tłumaczył się Max Brod. - Przede wszystkim to nie było formalne żądanie. Powtarzałem mu też wielokrotnie, że grubo się myli, jeśli sądzi, że zniszczę jego teksty. Ponadto w ostatnim roku życia sam oddał do druku cztery opowiadania. Nawet na łożu śmierci robił korektę pierwszych szczotek. Ja to dokończyłem, ale zatrzymałem szczotki z naniesionymi przez niego poprawkami. Dlatego uważam, że jego prośba była wywołana chwilową depresją. Nie wolno jej uznawać za jego ostatnią wolę i testament.