Korespondencja z Wenecji
„Joker: Folie a Deux” („Joker: Szaleństwo we dwoje”) może całkowicie odrzucić albo bardzo zachwycić. Mnie zachwycił. A może inaczej: poraził. Todd Phillips zrobił metaforyczny film o dzisiejszym świecie: przesiąkniętym złem, które wciąga, wydaje się atrakcyjne i nikogo już nie dziwi. Miłość w tym świecie musi przegrać.
Pięć lat temu wielki aplauz jednych, a zdziwienie innych, wywołał na Lido werdykt jurorów, którzy Złotego Lwa przyznali „Jokerowi”. W teorii był to blockbuster, prequel „Batmana”, zrealizowany przez Warnera i DC Comics, w praktyce – gorzki film o tym, jak rodzi się demon. Jak zło, bunt, agresja zaczynają kiełkować w zwyczajnym facecie, któremu nic w życiu nie wychodzi. W człowieku wykluczonym, znerwicowanym, niepotrafiącym znaleźć swojego miejsca w społeczeństwie. Coraz bardziej samotnym, zagłębiającym się we własne cierpienie i własne paranoje. „Joker” był w gruncie rzeczy poważnym dramatem społecznym. Diagnozą kondycji współczesnych zachodnich społeczeństw.
Zwolennicy „Jokera”
– Mieliśmy wrażenie, że logiczne jest planowanie premiery drugiej części właśnie na Lido, skąd wywieźliśmy Złotego Lwa i wiele pięknych wspomnień – powiedział reżyser Todd Phillips na weneckiej konferencji prasowej. – Ale nie ukrywam, że tym razem towarzyszy nam więcej nerwów, bo też znacznie większe są oczekiwania publiczności.
W „Jokerze: Folie a Deux” Todd Phillips posunął się w swoich diagnozach o krok dalej niż w poprzednim filmie. Tu zło jest już atrakcyjne i akceptowane. Arthur Fleck (Joaquin Phoenix) jest izolowany w więziennym oddziale psychiatrycznym, czeka na proces, który ma się wkrótce zacząć, oskarżony o zamordowanie pięciu osób. Sam mówi o szóstej – zabił własną matkę. Odcina się od świata. Ale przecież w ostatniej scenie poprzedniego „Jokera” ekran zapełniał się Jokerami. I teraz też Arthur ma swoich zwolenników. Ludzi, których intryguje i podnieca.