Los dał mi ten niezwykły przywilej poznania Andrzeja Wajdy. Zagrałem w jego 13 filmach. Nasza znajomość jednak nie miała wymiaru wyłącznie artystycznego. To była także 52-letnia przyjaźń z kimś tak niezwykłym, wybitnym, pełnym, jednym z najciekawszych ludzi nie tylko kultury, nie tylko w Polsce ale i na świecie. A miałem okazję poznać wielu wybitnych twórców światowych: reżyserów, pisarzy, poetów.
Andrzej w tym gronie był postacią niezwykłą, wartą najwyższego szacunku i podziwu. Cieszę się, że miałem szczęście znaleźć się w orbicie najbliższych mu ludzi. Andrzej, wraz z żoną Beatą Tyszkiewicz, wybrali mnie na ojca chrzestnego ich córki Karoliny. To od niej dowiedziałem się o jego śmierci. Po odejściu takich twórców jak Andrzej mówi się, że zamknęła się pewna epoka, ale nie wiem, czy on chciałby takiego określenia. Zawsze kochał i wierzył w młodych. Był pełen podziwu i troski zawodowej oraz osobistej o następne pokolenia. Patrzył z podziwem na pracę zdolnych ludzi. Dla aktorów był jak ojciec chrzestny.
Kiedyś rozmawiając z nim o wzajemnej zależności reżysera i aktora użyłem porównania do jeźdźca i konia. Reżyser to jeździec, który musi panować nad koniem, ten bowiem im zdolniejszy tym trudniej się go prowadzi, bo czasami bryka. Andrzej jako jeździec łączył tu w sobie zdecydowanie i olbrzymią czułość. Wiedział, kiedy użyć ostróg, a kiedy pochwalić, Był wymagający, a jednocześnie dawał rodzaj bezpieczeństwa, miłości i czułości całej ekipie. Wiedział też, że aktor rozkwita, kiedy czuje, że jest rozpieszczany.
Wajdzie jako reżyserowi udało się to, co ze względu na barierę językową okazało się niemożliwe naszym romantykom. On swą arcypolskość, przeważnie gorzką, niepopadającą w samouwielbienie, potrafił wprowadzić na orbitę światową.
Kiedyś portier w Rzymie, gdzie robiłem film powiedział mi, że Polska to dla niego trzy razy W: Wojtyła, Wałęsa i Wajda.