Bohaterką francuskiej „Tancerki" jest zapomniana Amerykanka Loie Fuller, jedna z tych kobiet, które w początkach XX wieku zrewolucjonizowały sztukę tańca. Łączyła je niechęć do sztywnych reguł baletu, czy szerzej sztuki mieszczańskiej, taniec miał być spontaniczny, szczery, często też improwizowany. I z reguły wiodły te artystki niekonwencjonalne życie.
Od innych Loie Fuller odróżniała się nie tanecznym kunsztem, bo prawdę mówiąc, w tej dziedzinie niewiele potrafiła. Jej występy były za to niezwykłym widowiskiem, precyzyjnie przez nią zaplanowanym z wykorzystaniem luster, wielokolorowego oświetlenia elektrycznego, nieskończonej ilości jedwabnych tkanin i bambusowych prętów, które przymocowywała do ramion. Dzięki temu Loie Fuller mogła zmieniać się na scenie w efektowne motyle czy egzotyczne kwiaty.
Życie i popisy Loie Foller mogą więc być tworzywem dla filmu. Zwłaszcza gdy za jego realizację bierze się, co prawda debiutantka w fabule, ale mająca doświadczenia jako realizatorka wideoklipów, Stéphanie Di Giusto. Jako współscenarzystka miała ambicję dodania intelektualnej głębi, pokazując też artystyczny konflikt między swą bohaterką a Isadorą Duncan. Foller pomogła jej w początkach kariery, co Duncan wykorzystała, nie okazując wdzięczności.
Nie bardzo jednak rozumiem, dlaczego w tym celu trzeba było zmieniać fakty. Gdy Isadora Duncan (także Amerykanka) przybyła do Paryża w 1902 roku, Loie Fuller była już gwiazdą. Miała własny teatr i nie musiała aż tak zabiegać o występ w Operze, jak to pokazuje film.
Młodsza o 15 lat Duncan dołączyła zaś do jej zespołu dopiero dwa sezony później, przed wyjazdem grupy na tournée do Europie. I wtedy w Wiedniu, a nie w Paryżu, Fuller urządziła jej występ promocyjny. Isadora odniosła sukces, więc ruszyła do Niemiec solo, nie oglądając się na zobowiązania wobec protektorki.