Nagłówki gazet mówią wszystko: „Zabójca ambasadora znika bez śladu", „Śmierć króla kartelu. Brakuje poszlak", „DJ zamordowany podczas audycji", „6 ciał, zabójca uciekł w rekordowym czasie". Płatny morderca znany jako Gunther sieje śmierć na całym świecie. Profesjonalnie. Bez wpadki. Jego młodszy, ale ambitny kolega Blake Hammon postanawia go zabić. Jak mówi, po to, by w branży stać się numerem jeden. Zbiera najlepszych zabójców z różnych stron – od Manili do Rosji – i proponuje im współpracę przy tym zadaniu. Niełatwym, bo nikt nigdy nie widział Gunthera ani nie wie, gdzie go znaleźć.
Żeby zdokumentować akcję, Blake wynajmuje ekipę filmową. Chce, by powstał film – świadectwo zgładzenia i detronizacji Gunthera.
Dziwna mieszanka konwencji
– Chciałem napisać scenariusz, w którym byłoby to, co najbardziej lubię w kinie: absurdalność w stylu Mela Brooksa, ekscentryczność typowa dla Christophera Guersa, atmosfera niebezpieczeństwa, jaką najlepiej potrafi stworzyć Michael Mann, a do tego spinająca wszystko klamra opowieści znanej z dzieł Luca Bessona – mówił reżyser Taran Killan, który zresztą sam zagrał też w filmie Blake'a. – Nie byłem pewien, jaki będzie efekt końcowy, ale wiedziałem, że musi to być mieszanka konwencji, prawdziwy filmowy bigos.
Co do Brooksa, Manna, Bessona można się zastanawiać, filmowy bigos na pewno na ekranie jest. Najciekawszy wydaje się tu pomysł filmu w filmie, na oczach widza powstaje dokument, bohaterowie mówią do kamery. Ale akcja też toczy się wartko, oscylując między thrillerem, kinem akcji a... kompletnym wygłupem. Momentami tych „atrakcji" jest tak dużo, że w ich natłoku napięcie siada.
Atut filmu? Arnold Schwarzenegger. Ktoś może powiedzieć: kiepsko, skoro wielki gwiazdor, gubernator Kalifornii wraca na ekran w epizodzie, w debiutanckim filmie serialowego aktora. Ale czasem właśnie w takiej roli łatwiej pokazać klasę i dystans do samego siebie.