To był bardzo ważny festiwal. Pokazał, że w naszym kinie stało się w ostatnim roku coś naprawdę ciekawego. Powstało kilka ogromnie interesujących filmów.
Pierwszy z nich – "Rysa" Michała Rosy – jest mądry i ważny, dotyka najtrudniejszych spraw. Opowiada o polskiej lustracji: o tragedii, jaką może spowodować samo podejrzenie o współpracę z SB, prawdziwe czy nie. Portretuje rozpad rodziny, w której po wielu wspólnie spędzonych latach nagle runęło zaufanie do drugiego człowieka. A wreszcie pokazuje samotność człowieka wobec lustracyjnego oskarżenia, niemożność dojścia do prawdy.
Drugi film – "33 sceny z życia" Małgorzaty Szumowskiej – to studium cierpienia. Obraz, jakiego jeszcze w naszym kinie nie było. Ekshibicjonistyczny, drapieżny, wybijający widza z dobrego samopoczucia. Szumowska, opierając się na tym, z czym sama musiała się zmierzyć, z bliska pokazuje tę chwilę w życiu człowieka, kiedy nagle wszystko się wali. Portretuje dziewczynę, której w ciągu bardzo krótkiego czasu umierają matka i ojciec. Potem rozpada się jej małżeństwo.
Młoda reżyserka bez znieczulenia filmuje na ekranie śmierć. Straszliwy ból odchodzenia. I życie, bo bohaterka, jakby kierowana zwierzęcym instynktem, próbuje po tych tragediach powstać. Po omacku szuka drogi, by przetrwać. Szumowska łamie wszelkie tabu, obnaża ludzką naturę, portretując te jej zakamarki, które zwykle w naszej kulturze wstydliwie ukrywamy. Można tego filmu nie lubić, nie akceptować jego filozofii, ale nie można obok niego przejść obojętnie.
I wreszcie trzeci obraz: "Cztery noce z Anną" Jerzego Skolimowskiego. Piękny powrót do kina autora "Walkowera" po 17 latach milczenia. Film trudny, wysoce artystyczny, nawiązujący stylistyką do twórczości Skolimowskiego z lat 60., a jednocześnie nowoczesny, na przekór dzisiejszym czasom, w których królują telenowele, opowiadający obrazem. Delikatna, przewrotna i wyrafinowana historia obsesyjnej, ale czystej miłości, która rodzi się wśród nędzy codzienności.