Krzysztof Zanussi i komedia? To mnie nie zdziwiło. Niebłahe, inteligentne poczucie humoru tego twórcy widziałam w kilku filmach, m.in. w "Dotknięciu ręki". Obsada pełna gwiazd telewizyjnych telenowel? To było mi trudniej zrozumieć, bo wiem, jak bardzo Zanussi boi się płycizn. Jego aktorzy to Komorowska, Zapasiewicz, Chyra...
Ale z drugiej strony darzy on ludzi niekłamanym szacunkiem, więc dlaczego nie miałby zaufać Zakościelnemu czy Żmudzie-Trzebiatowskiej? Dorota Rabczewska? Wierzyłam, kiedy reżyser zapewniał w wywiadach, że "pani Doda ma prawdziwy talent aktorski". Jej epizod jest zresztą naprawdę udany. A jednak czekałam na "Serce na dłoni" z niepokojem.
Dziś już wiem dlaczego. Ten film jest dla mnie niemal symbolem naszego czasu, w którym ponad wszystkim króluje bóg oglądalności. Krzysztof Zanussi też uległ pokusie obcowania z kilkusettysięczną widownią. I nawet trudno się dziwić, bo kontakt z publicznością to marzenie, mniej lub bardziej uświadomione, każdego artysty.
Pomysł na film zaczerpnięty z noweli Andrzeja Mularczyka był prosty. W szpitalu spotykają się dwaj mężczyźni. Jeden jest stary, nieprzyzwoicie bogaty i lubi żyć. Drugi – młody, ale nieszczęśliwy i chce ze sobą skończyć. Stary cierpi na kardiomiopatię i jego ostatnią deską ratunku jest przeszczep serca. Młody mógłby stać się idealnym dawcą. Cały sztab asystentów biznesmena zaczyna więc pomagać zdesperowanemu nieszczęśnikowi w popełnieniu eleganckiego, luksusowego samobójstwa.
Jest w "Sercu..." ślad tego, co zazwyczaj Zanussiego interesuje: tajemnica śmierci, refleksja nad nieprzemijalnymi wartościami. Jest też fantastyczna wiara w siłę życia, która staje się wręcz pointą filmu.