Nic dziwnego, że Miller w końcu postanowił spróbować sił jako reżyser. Na debiut wybrał ekranizację amerykańskiej klasyki – „Spirita” Willa Eisnera.
Eisner wymyślił Spirita, czyli Ducha – bohatera z pogranicza świata żywych i umarłych, – w latach 40. XX wieku. Tworząc jego przygody, łączył powieść detektywistyczną z czarnym kryminałem, wprowadzał odwołania do mitów, miejskich legend i historii o superbohaterach.
Ten miszmasz wydawał się idealną materią do pracy dla Millera, którego twórczość również jest mieszanką popkulturowych motywów. Jednak – choć wizja plastyczna filmu imponuje – reżysera zawiodło wyczucie. Duch (Macht) krąży po ulicach miasta molocha Central City, łapiąc bandziorów i oddając ich w ręce policji.
Najwięcej problemów ma z ciemnoskórym mistrzem zbrodni Octopusem (Jackson), który tak jak Duch wydaje się nieśmiertelny. Obaj regenerują się po ranach i otrzymanych ciosach, ale Octopusowi to nie wystarcza. Marzy mu się rola boga, więc gorączkowo poszukuje amfory z krwią Heraklesa. Duch, próbując udaremnić plany wroga, odkryje, że łączy ich więcej, niż początkowo przypuszczał...
Tytułowy bohater jest mrocznym mścicielem, ale przypomina też przystojniaka w typie amantów z lat 30. i 40. Na dodatek otoczonego przez wianuszek piękności (m. in. Scarlett Johansson, Eva Mendes). Widać, że Miller dobrze się bawił, balansując między posępną miejską opowieścią o występku a pastiszem. Dopieścił formę, łącząc czerń i biel kadrów charakterystyczną dla „Sin City” z kunsztowną stylizacją jak w „300”. Brak wyrazistej dramaturgii sprawia, że całość jest niemrawa, bez polotu.