Film – zrealizowany na motywach prozy Stanisławy Fleszarowej-Muskat – dotyczy epizodu z czasów II RP, gdy rybacka wioska zaczęła się przeobrażać w portowe miasto.
W latach 20. ubiegłego stulecia nad Bałtyk ruszyły setki młodych ludzi poszukujących szczęścia i zarobku. Jednak szybko się okazało, że dobre chęci nie wystarczą. Potrzebna była wykwalifikowana kadra i najważniejsze – kapitał. "Miasto z morza" mogło być emocjonującą opowieścią, w której na tle wielkiej historii i polityki rozgrywają się małe dramaty ludzi próbujących znaleźć własne miejsce w odrodzonym państwie. Niestety, zabrakło wyczucia.
Zaczyna się od pełnej kiczu sceny zaślubin z morzem. Ułani galopują na koniach wśród spienionych fal. Zwolnione tempo. Łopot flagi. Stężenie patosu jest nie do wytrzymania. Dalej wszystko układa się jak w szkolnej czytance, z której dzieci mają się dowiedzieć, co jest w życiu najważniejsze.
Nad morze przyjeżdża Krzysztof (Jakub Strzelecki). Jest biedny, bez matury. Tu poznaje Wołodię (Paweł Domagała) – obaj zatrudniają się przy budowie portu. Zdobywa też serce Kaszubki (Julia Pietrucha). Nad ich losem czuwa pani Helena (Małgorzata Foremniak). Prowadząca restaurację wdowa po oficerze gra rolę troskliwej doktor Zosi z "Na dobre i na złe". Przypomina młodym, że najważniejsza jest nauka i praca na rzecz ojczyzny.
Widzimy więc, jak Krzysztof w pocie czoła macha łopatą, a w przerwach przygotowuje się do egzaminu dojrzałości. W tym wysiłku przypomina socjalistycznego przodownika pracy. To wrażenie pogłębia jeszcze gra aktorów. Ożywiają się jedynie wtedy, gdy deklamują tekst dotyczący technicznych szczegółów budowy portu i pouczają się nawzajem o konieczności zbiorowego wysiłku.