Kino i telewizja wielokrotnie sięgały po książkę irlandzkiego poety i dramaturga o mężczyźnie, który zachowuje młodzieńczy wygląd, choć jego dusza gnije. Film Olivera Parkera stanowi przykład, jak nie powinno się ekranizować losów XIX-wiecznego dandysa.
Do Londynu epoki wiktoriańskiej przybywa Dorian Gray (Ben Barnes), chłopiec z prowincji, który po dziadku odziedziczył wspaniałą rezydencję i pokaźny majątek. Nic zatem dziwnego, że zwraca na siebie uwagę londyńskiej socjety. A zwłaszcza libertyna i cynika Henry’ego Wottona (Colin Firth). Ten uczy naiwnego chłopca sztuki życia.
Dorian – idąc za wskazówkami mentora – folguje własnym zachciankom i pożądaniu. Krzywdzi coraz więcej osób, posuwa się nawet do morderstwa. Ale żaden z tych występków nie pozostawia śladu na jego pięknym obliczu. Natomiast coraz bardziej obmierzły staje się portret Graya podarowany mu przez pewnego malarza. Tak jakby obraz starzał się i brzydł zamiast właściciela, stając się zwierciadłem jego duszy.
Powieść Wilde’a pokazywała, jak smutne są konsekwencje hedonistycznej postawy Graya, ale miała w sobie również coś prowokacyjnego. Wyraźnie stawiała wyżej piękno niż moralność, co drażniło XIX-wiecznych krytyków, gdy została pierwszy raz opublikowana w 1890 roku.
Motyw kultu piękna i wiecznej młodości mógł stanowić znakomity punkt wyjścia do stworzenia obrazu nawiązującego do reguł współczesnej popkultury. Zgodnie z nimi każdy powinien być jak Dorian Gray. Obsesyjnie dbać o własne ciało, żyć chwilą i korzystać z przyjemności.