Filmy płaszcza i szpady wymarły. We współczesnym kinie pojedynki z wykorzystaniem rapierów, floretów czy szabel zastąpiono walkami kung-fu lub morderczymi wymianami ognia – najlepiej w zwolnionym tempie i z dwóch pistoletów.
Tylko Atos, Portos, Aramis oraz D’Artagnan jakoś się uchowali. Wracają na ekrany niezależnie od obowiązujących konwencji, zawsze gotowi walczyć „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
Tajemnica ich żywotności tkwi w cyklu powieściowym Aleksandra Dumasa. To niemal gotowy scenariusz filmu przygodowego z barwnymi postaciami i świetnie poprowadzoną intrygą. Liczbą zwrotów akcji „Trzej muszkieterowie” mogliby śmiało konkurować z zagmatwanymi fabularnie amerykańskimi serialami.
Jednak film Paula W.S. Andersona jest prosty jak konstrukcja cepa. Reżyser streszcza jedynie pobieżnie najważniejsze wątki powieści, zakładając, że historia bohaterów jest powszechnie znana. Kreśli więc muszkieterów grubą kreską.
Atos jest zranionym kochankiem. Portos – mocarzem. Aramis – byłym księdzem. Nic więcej ciekawego nie można o nich powiedzieć poza tym, że przerzucają się rozmaitymi bon motami. Zostali uformowani na kształt drużyny superbohaterów. I podobnie jak herosi z komiksów atakują wrogów z ziemi, wody i powietrza. W najefektowniejszej scenie filmu walczą z siłami kardynała Richelieu w latającej machinie wojennej według projektu Leonarda da Vinci! Ten pomysł twórcy zaczerpnęli zapewne z „Piratów z Karaibów”. Ponadto obie produkcje łączy Orlando Bloom. W korsarskim hicie był dzielnym kowalem, który odkrył w sobie awanturniczą naturę. U Paula W.S. Andersona jest dandysowatym księciem Buckingham.