„Wesele" to była pana pierwsza duża rola filmowa.
Zrobiliśmy wcześniej z Wojtkiem eksperymentalną „Małżowinę", ale do końca nie wierzyłem, że z „Weselem" się uda. Aż przeczytałem wywiad z Wojtkiem, który powiedział, że napisał tę rolę dla mnie. Inwestorzy pewnie woleliby, żeby obsadził kogoś z bardziej znaną twarzą, kto zagwarantuje kasę. Ale on, sam debiutant, dał mi szansę. Z wdzięczności na planie harowałem jak wół. Wszyscy tak pracowaliśmy. Zresztą po latach, w czasie zdjęć do „Anioła" nadal tak jest.
Kiedy grał pan w „Weselu", miał pan 57 lat. Przedtem były głównie epizody. Nie żal tych lat, kiedy mógł pan być jeszcze młodym buntownikiem albo amantem?
Czy ja wiem? Dariusz Jabłoński, autor „Wina truskawkowego", powiedział: „Do kina trzeba trochę nażyć. A Marian ma nażyte". Coś w tym jest. Wszystko się w psychice odkłada.
Wygląda pan na uosobienie dobroci i serdeczności. A na ekranie bywa pan demonem zła.
No widzi pani, pod tym jowialnym uśmieszkiem siedzi diabeł.
Przyzwyczaił się pan do tych swoich alkoholików, ludzi kryjących mroczne tajemnice przeszłości?
Zawsze ich bronię. Szukam dla nich choćby szczypty usprawiedliwienia. Każdy z nas ma chwile słabości. Ma ból serca, ból sumienia.
W „Piątej porze roku" Jerzego Domaradzkiego zagrał pan pogodniejszą rolę. Piękna też była pana dawniejsza postać księdza z filmu Barbary Sass „W imieniu diabła". Szukanie w sobie dobra jest łatwiejsze?
Niezupełnie. Relacje między dwojgiem ludzi gra się inaczej niż to, co rodzi w nas dramat. Trudniej. Tu liczy się każdy gest, spojrzenie, łatwo o błąd.
Mówi pan, że budując postać, zżywa się pan ze swoim bohaterem. To aktorskie „przeżywanie wielu żyć"?
Nie buduję w sobie życia mojej postaci. Raczej stany. A stanów się nie gra. W stanie się jest. W pewnym momencie aktor może mieć w sobie tyle nagromadzone, że zaczyna odczuwać jak jego bohater.
Wraca pan do domu po zdjęciach. I co? Jest pan Marianem Dziędzielem czy Dziabasem, Kościelnym, Kowalem z „Kreta"?
Marianem Dziędzielem, który jedząc kolację, myśli: „Czy ja to, kurczę blade, dobrze zagrałem?". Niekiedy próbuję scenę odtworzyć w głowie, przeanalizować, żeby być gotowym na następny dzień.
Czuje się pan spełnionym człowiekiem?
Odpowiem pani na to pytanie, jak będę miał 80 lat. Na razie myślę, co by tu jeszcze zrobić. Ale nie mam prawa obrażać się na życie.
Nie żałuje pan swoich wyborów?
Nie. Po obronie dyplomu aktorskiego uświadomiłem sobie, że już nigdy nie wrócę na wieś. Że muszę teraz budować wszystko od nowa. Pomyślałem: „Rany boskie, jestem w innym świecie". Do dzisiaj widzę siebie stojącego na rozdrożu. No, ale jakoś się ułożyło.
I nie wraca pan na wieś?
– Czasem wracam, choćby po to, żeby odwiedzić brata i – niestety, już na cmentarzu – rodziców.
Gdyby w Gołkowicach spotkał pan jakiegoś małego Marcysia marzącego o aktorstwie, co by mu pan powiedział?
Próbuj, chłopie. Tylko nie daj się zwieść tym wszystkim zewnętrznym blichtrom, cudom, gazetom kolorowym. Myśl o zawodzie.
A panu sława nie wywróciła życia do góry nogami?
Nie. W domu mam wszystko poukładane. Dziennikarze, wywiady to obowiązek. Miły, kiedy można spotkać sympatycznych ludzi. A popularność? Gram dla widzów. Żeby ich ucieszyć, wzruszyć, dać do myślenia, prowokować. Jeżeli oni mnie potem rozpoznają na ulicy, mówię „Dzień dobry". I jest dobrze.
Kiedy myśli pan o swoim życiu, jakie najmilsze chwile pan wspomina?
Tyle ich było. Poznanie żony, narodziny moich dwóch córek, uśmiechy na ich twarzach, kiedy im dobrze idzie. I jeszcze radość matki, gdy mnie się powiodło.
Jest jakaś Gwiazdka, którą zapamiętał pan szczególnie?
Wszystkie były piękne. Zdarzały się smutne, kiedy kogoś nagle brakowało przy stole. Pierwsza Wigilia po śmierci ojca, pierwsza Wigilia po śmierci mamy. Ale czasem też ktoś przybywa. Mój wnuk będzie spędzał z nami już czwartą Gwiazdkę.
Czego panu życzyć pod choinkę?
Zdrowia. Bo jak ono jest, to z resztą zawsze można sobie jakoś dać radę. I żebyśmy w przyszłym roku spotkali się przy wigilijnym stole w tym samym składzie.