Marek Sadowski i Marcin Kube o filmie Woody’ego Allena

Pro i kontra: Najnowszy film Woody’ego Allena sprowokował recenzentów „Rz” - Marka Sadowskiego i Marcina Kube - do skrajnych ocen jego twórczości.

Publikacja: 20.08.2014 19:08

Woody Allen na planie „Magii w blasku księżyca”

Woody Allen na planie „Magii w blasku księżyca”

Foto: kino świat

PRO: Marek Sadowski



Woody Allen w romantycznej komedii retro „Magia w świetle księżyca” przenosi nas  w klimaty francuskiego Lazurowego Wybrzeża z końca lat 20. XX wieku i rywalizacji medium z magikiem.

Zobacz galerię zdjęć



Twórczość tego wspaniałego, reżyserującego  już prawie pół wieku filmowca cechuje stylistyczna i tematyczna różnorodność, choć jej poziom artystyczny i ciężar gatunkowy bywały nierówne. Ale jednego nie sposób mu odmówić. Ten przewrotny i inteligentny artysta w kostiumie smutnego klauna, nie odżegnując się od statusu komika, potrafi ze swobodą poruszać się wśród najważniejszych problemów współczesnego świata, mistrzowsko łącząc elementy osobiste i uniwersalne, autobiograficzne i filozoficzne, dramat i komedię.



Próbował sił w wielu gatunkach kina. Obok licznych komedii realizował thrillery, komediodramaty obyczajowe, egzystencjalne dramaty psychologiczne, a nawet horror.  Miażdżącą siłą jego filmów były piekielnie inteligentne, pełne autoironii, przezabawne dialogi, często przesiąknięte czarnym humorem.



Wiele jego powiedzeń do dziś funkcjonuje – także u nas – w powszechnym obiegu. Mimo sędziwego wieku nie zwalnia tempa i co roku przedstawia nową produkcję. Nie boi się sięgać po sprawdzone przez lata  „allenowskie” środki wyrazu, robi to czarująco i z wdziękiem oraz ze świadomością, że widzowie wciąż na nie czekają. Nawet fabularne błahostki potrafi zmienić w prawdziwe perły. W czym wspierają go dobierani starannie wykonawcy.



Sam jako aktor wykreował przed laty postać sfrustrowanego, neurotycznego nowojorczyka z Manhattanu, maniaka  i filozofa, hipochondryka i mistrza paradoksu, żyda i antysemity w jednym. Amerykańska Akademia Filmowa doceniła jego działania, obdarowując czterema Oscarami: za scenariusz i reżyserię „Annie Hall”, scenariusze do „Hannah i jej sióstr” i „Blue Jasmine” oraz aż 16 nominacjami.



W pokazywanym rok temu dokumencie Roberta B. Weide’a  „Reżyseria: Woody Allen”  demonstrował przed kamerą swoje archiwum pomysłów zapisanych na samoprzylepnych, żółtych karteczkach. Tam właśnie znalazł, nakreślony wiele lat wcześniej, zarys fabuły, który wykorzystał w swym najnowszym, 46. pełnometrażowym filmie (nad kolejnym już pracuje), romantycznej komedii retro „Magia w blasku księżyca”.



Magia, spirytyzm, iluzjoniści fascynowali Woody’ego Allena od zawsze. Podobno w dzieciństwie sam prezentował rodzinie różne triki, które wcześniej pilnie ćwiczył w samotności. Jego zainteresowanie magią, hipnozą, wróżbiarstwem objawiło się w dorosłym życiu najpierw w stand-upowych występach z początków kariery, potem w opowiadaniach, sztuce teatralnej  („The Floating Light Bulb”) i przede wszystkim w kinie.



W jednej z nowel „Nowojorskich opowieści” oraz w „Scoop – Gorący temat” sam zagrał niewydarzonego magika, Wielkiego Splendiniego. Hipnotyzerzy pojawili się w innych jego filmach: „Danny Rose z Broadwayu” i „Klątwie skorpiona”, uzdrowiciele w „Alicji”, wróżka w „Poznasz przystojnego bruneta”. Wątki magiczne i fantastyczne znajdziemy w „Zeligu”, „Purpurowej róży z Kairu” czy w „O północy w Paryżu”.



W błyskotliwej, rozgrywającej się w 1928 roku na francuskim Lazurowym Wybrzeżu „Magii w blasku księżyca” Allen przedstawił widzom dylemat właściwie nie do rozstrzygnięcia. Co jest lepsze, czy życie nadzieją i złudzeniami kryjącymi niedostatki codzienności, czy też niedający radości pełny racjonalizm, pozwalający unikać  zawodów, jakie niesie los. Bohater – Stanley Crawford (Colin Firth), jest iluzjonistą o światowej sławie, kryjącym się pod sceniczną maską Chińczyka Wei Ling Soo.



To przekonany o własnej wartości, arogancki i cyniczny angielski dżentelmen, pochodzący z arystokratycznej rodziny. Pozbawiony wszelkiej wiary i złudzeń pesymista racjonalny aż do bólu. Na prośbę przyjaciela, także magika (Simon McBurney), przyjeżdża na południe Francji, by zdemaskować Sophie (Emma Stone), młodą Amerykankę z niższych sfer, która jako medium potrafiące czytać w myślach i rozmawiać z duchami oczarowała rodzinę milionerów.



Piękne krajobrazy, bogate wnętrza, stylowe kostiumy i eleganckie samochody z epoki w rytm bardzo wówczas modnych jazzowych kawałków to atrakcyjny entourage dla prowadzonej pewną reżyserską ręką intrygi. Allen jako doświadczony prestidigitator raz po raz oszukuje widza, który  wcale nie ma mu tego za złe.




Kontra: Marcin Kube



Miłośnicy nowojorskiego reżysera mówią, że nawet kiepski film Woody'ego Allena wart jest obejrzenia i prezentuje niezły poziom. Nieprawda, jego filmy są coraz słabsze i szkoda na nie czasu.



Od blisko dekady przy okazji każdej premiery reżysera „Manhattanu” słychać opinie: „On nie schodzi poniżej pewnego poziomu”, „Kiepski film Allena, to nadal dobry film”, „Co z tego, że się powtarza, skoro robi to w taki wspaniały sposób”. Litości! Ile jeszcze musi wyprodukować knotów, żeby stracił kredyt zaufania?



Kolejne filmy Allena wcale nie utrzymują dobrego poziomu, lecz konsekwentnie go obniżają. A kiedy już zdarzy się obraz choć trochę lepszy, np. „Blue Jasmine”, to od razu słychać peany jakby co najmniej ożył Fellini. ?A przecież nie są to filmy wybijające się ponad kilkadziesiąt podobnych komedyjek produkowanych każdego roku.



Najnowszy film Allena już w tytule zdradza kicz. Magia ?i księżyc, a zatem będzie romantycznie. Gdy realista Stanley (Colin Firth) pozna uroczą Sophie Baker (Emma Stone), to jego świat się zachwieje i zmieni się hierarchia wartości. Sophie ucieleśnia wszystko, z czym Stanley wcześniej walczył. Ale jak tu walczyć z magią, skoro jest realna?



Od samego początku można się domyślić, że ktoś tu kogoś nabierze. Ktoś się w kimś zakocha i ktoś kogoś zdemaskuje. A wszystko będzie perfekcyjnie wystylizowane, bo przecież wszyscy kochamy retro.



Historia nakreślona w „Magii...” jest prościutka i opiera się głównie na Colinie Firth. Oscarowy aktor wciela się w gruboskórnego iluzjonistę, uczulonego na wszelkie uczucia i zjawiska ponadmaterialne. Poczynając od wróżenia i lewitacji, a na religii i Bogu kończąc. Magia to dla niego techniczne sztuczki. Firth próbuje łączyć grubiańskość swojego bohatera z urokiem osobistym, jednak w przydługich monologach zagrywa się jak na egzaminie do szkoły aktorskiej. Świetny aktor szybko traci blask, a wypowiadane przez niego kwestie ciągną się niemiłosiernie.



Siłą dawnych dzieł Allena były jego osobowość, humor i błyskotliwe dialogi. Obecnie Allen zniknął jako aktor, jego dialogi pachną papierem, a humor wyparował. Poziom realizacyjny jego filmów nie przewyższa przeciętnej produkcji telewizyjnej, a jakichkolwiek elementów autorskich trudno się doszukać. Zgadzałoby się to z pogłoskami, że jego zaangażowanie w nowe obrazy jest znikome. Niedługo dojdzie do tego, że Woody Allen w ogóle nie będzie odpowiedzialny za produkcję swoich filmów, tylko da im nazwisko jak markę, a resztą zajmą się ludzie z działu promocji. „Polecam. Woody Allen”.



Początek długofalowego spadku formy twórcy można liczyć od premiery „Końca z Hollywood”, którego fabuła dzisiaj nabiera profetycznego wymiaru. Allen wcielił się w reżysera, który traci wzrok, ale mimo to dalej kręci filmy. Co ciekawe, udaje mu się to i prawie nikt nie zauważa jego ślepoty.



Podobny schemat działa od ponad dziesięciu lat z roczną częstotliwością. Po pierwsze, musi być gwiazda. Ale nie odnaleziona przez samego twórcę, lecz wypromowana przez innych. Wymieniać można długo: Scarlett Johansson, Penelope Cruz, Javier Bardem czy Marion Cotillard, a teraz Colin Firth. Po drugie, pieniądze przyjdą same od zamożnego miasta europejskiego lub regionu: Londynu, Paryża, Rzymu, a w przypadku najnowszej produkcji z Lazurowego Wybrzeża. Miejsce oczywiście służy jako powierzchowny rekwizyt, a jego genius loci nie przedostaje się na ekran (wyjątek stanowiło „O północy w Paryżu”). W „Magii...” pada zaledwie jedno zdanie po francusku, a Lazurowe Wybrzeże sprowadzono do pocztówki. W sam raz, żeby przyciągnąć nowobogackich Rosjan.



Na taką „usługę” należy wyłożyć około 10–15 milionów dolarów. Chętnych nie brakuje również w Polsce. Jednak 30 milionów złotych to kwota niebagatelna, zwłaszcza że najdroższy polski film od lat „Miasto 44” miał budżet 24 milionów złotych.



Dla uczciwości trzeba zauważyć, że „Magia...” nie staje ością w gardle, jak choćby „Zakochani w Rzymie” czy „Sen Kasandry”. Ale czy naprawdę warto się do czegoś zmuszać za własne pieniądze, skoro w każdym miesiącu jest co najmniej kilka lepszych propozycji w kinach?



Stanley z „Magii...” staje się nieoczekiwanie parodystyczną figurą samego Allena. To iluzjonista w chińskim przebraniu, sprzedający ludziom tandeciarskie widowisko. Mimo to jest z siebie zadowolony, bo wydaje mu się, że jest dobrym rzemieślnikiem. Okazuje się jednak, że nawet do tandeciarstwa trzeba mieć serce.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PRO: Marek Sadowski

Woody Allen w romantycznej komedii retro „Magia w świetle księżyca” przenosi nas  w klimaty francuskiego Lazurowego Wybrzeża z końca lat 20. XX wieku i rywalizacji medium z magikiem.

Pozostało 98% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu