Ten artysta stale wadzi się z polskim losem. Jako aktor Jerzy Stuhr był wodzirejem z filmu Feliksa Falka i amatorem z obrazu Krzysztofa Kieślowskiego, jako reżyser opowiada o wyborach współczesnych Polaków, o ich moralności, o rachunku sumienia. Takie były „Historie miłosne", „Tydzień z życia mężczyzny", „Pogoda na jutro". W „Korowodzie" próbował dotknąć szczególnie drażliwego tematu dekady potransformacyjnej – lustracji i rozliczania tajnych współpracowników SB. Teraz w „Obywatelu" opowiedział o sześciu dekadach w Polsce. Idąc śladami „Zezowatego szcześcia" Andrzeja Munka, zrobił film o współczesnym Piszczyku – człowieku miotanym przez historię, mimowolnie wplątanym w jej układy.
Październik 2014 roku. Wybory. Pod gmach telewizji podjeżdża limuzyna z prezydentem. Od budynku odrywa się potężna płyta. Przypadek? Próba zamachu na najważniejszą osobę w państwie? Nie wiadomo. Ale prezydent wychodzi z opresji bez szwanku, a płyta spada na Jana Bratka.
W następnej scenie widzimy go już na szpitalnym OIOM. Głowę ma w gipsie, w którym zrobiono tylko dziurki na oczy i usta. Ranny jest w stanie ciężkim, ale stabilnym. Lekarze podejrzewają, że cierpi na amnezję. Nic podobnego. Podłączony pod monitoring i kroplówki Bratek rozlicza się z własną przeszłością.
Zawsze był facetem nijakim, bez charakteru. Przeciętniakiem uzależnionym od matki i pozbawionym własnej opinii w najważniejszych sprawach. Ale w Polsce nawet takich „zwyczajnych obywateli" często wchłania życie polityczne. I Bratek, chcąc nie chcąc, wielokrotnie bywał wplątany w bieg wydarzeń. Pechowiec i oportunista, mimowolnie stawał się zarówno antybohaterem, jak i bohaterem. Takie to już było to jego zezowate szczęście.