„Syn Szawła” to opowieść o 48 godzinach z życia Szawła Ausladera, węgierskiego Żyda, członka Sonderkommando z Auchwitz-Birkenau. Zaczynają go przerażające sceny. Ludzie wysypujący się z wagonów kolejowych, zaganiani do selekcji. Zamieszanie, poniżenie, strach. Główny bohater filmu, Szaweł, nie przyjechał w tym transporcie. Razem z innymi członkami Sonderkommando nadzoruje to, co ma się za chwilę stać. Pospiesza ludzi zdejmujących z siebie ubrania, potem nagich zagania do komory gazowej. Oni myślą, że mają przejść przez kąpiel i dyzensekcję. On wie, że idą na śmierć. Potem będzie sprzątał ich ciała, mył komorę, przewoził zwłoki do spalarni, rozsypywał do wody popiół. Całe ciężarówki popiołu.
On sam ma przed sobą niewiele życia, bo członkowie Sonderkommanda za dużo widzą, co jakiś czas są więc „wymieniani”. Jego koledzy szykują ucieczkę. On ma własną sprawę do załatwienia. Ukrywa ciało chłopca, w którym rozpoznaje dawno niewidzianego syna, chce go godnie pochować. Z szacunkiem, z rabinem. To naprawdę jego dziecko? Pewnie nie. Ale Szaweł nie walczy już o przetrwanie, lecz o godność. To jego bunt przeciwko poniżeniu, bezsilny krzyk przeciwko znieważeniu wszystkiego, co najświętsze, nawet ludzkiej śmierci. Laszlo Nemes zadaje w „Synu Szawła” pytania o moralność, o istnienie Boga, który się od ludzi odwraca, o istotę człowieczeństwa.
Czarno-białe obrazy zostały utrwalone przez genialnego operatora Matyasa Erdely’ego niespokojną kamerą, która zarejestrowała to, czego zwykle na zdjęciach nie widać: strach, poniżenie, rozpacz, ból. Film Nemesa jest również wołaniem o pamięć. Bo od II wojny światowej minęło 70 lat. A kolejne pokolenia zapomniały o tym, co w motcie „Medalionów” najkrócej ujęła Zofia Nałkowska: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”.