Gdy na festiwalu w Wenecji dostał za „Zwierzęta nocy" Wielką Nagrodę Jury, przyleciał na Lido z Nowego Jorku na kilka godzin, żeby odebrać ją osobiście. Przystojny, wyrafinowany, kulturalny, ujmująco uprzejmy. I oczywiście w czarnym, nienagannie leżącym garniturze. Zdjęcia z planu zdradzają, że podczas pracy nad filmem też cały czas nosił garnitury. Żadne tam dżinsy czy swetry. Bycie Tomem Fordem, jednym z najsłynniejszych kreatorów mody zobowiązuje? „Nie – odpowiada. – Ja po prostu tak czuję się sobą".
Jego filmy są równie eleganckie. A jednocześnie nie mają w sobie nic z celebryctwa czy pogoni za łatwym sukcesem. Są mądre i bardzo bolesne. Niełatwe.
Kilka lat temu Ford zaskoczył widzów świetnym „Samotnym mężczyzną" – opowieścią o cierpieniu po stracie najbliższej osoby. Ale też o nietolerancji Ameryki, która jeszcze w latach 60. nie była w stanie zaakceptować homoseksualizmu. A wreszcie o oswajaniu samotności.
Teraz okazuje się, że tamten film z genialnym, nominowanym za tę rolę do Oscara Colinem Firthem, nie był wyłącznie kaprysem celebryty czy „jedną powieścią", którą może napisać każdy człowiek. Od premiery „Samotnego mężczyzny" minęło siedem lat i oto mamy „Zwierzęta nocy". Świetnie zrealizowaną, szkatułkową opowieść, w której Ford prowadzi kunsztowną grę między rzeczywistością i fikcją.
Doskonale zagrana przez Amy Adams bohaterka „Zwierząt nocy" jest atrakcyjną, dobrze prosperującą zawodowo marszandką sztuki. Ale w życiu prywatnym przeżywa rozczarowanie – jej młody kochanek wyraźnie się od niej oddala, stale wyjeżdża gdzieś służbowo. Susan wie, że jest zdradzana.