Wyłom od tej zasady uczynił wreszcie minister Jacek Rostowski, który powiedział, że może się to stać w 2012 roku. Wypowiedź ministra zapewne z zadowoleniem przyjęli przedsiębiorcy, z których aż 50,4 proc. chce euro (a tylko 6,9 proc. jest odmiennego zdania).
Przedsiębiorcom nie ma się co dziwić.
W ostatnim roku złoty umocnił się w stosunku do dolara aż o 28 proc., podczas gdy euro o 19 proc. i jak nietrudno zauważyć, dziewięciopunktowa różnica jest stratą, jaką ponieśli nasi eksporterzy w związku z tym, że decyzji o euroizacji nie podjęliśmy przed kilkoma laty.
Jeżeli eksporterzy liczą, że już za cztery lata ich ryzyko kursowe się zmniejszy, a aprecjacja nie będzie w takim stopniu pogarszać terms of trade, to mogą się mylić. Do euro bowiem jest nam dziś zarówno bliżej, jak i dalej. W istocie bowiem sytuacja jest taka jak w bajce o zaręczynach czapli i bociana: kiedy euro chciało – my nie chcieliśmy, kiedy my chcemy – euro nas nie chce.
Nasza inflacja bowiem rośnie jak na drożdżach i doszła już do 4,2 proc. (przed miesiącem 4 proc.). Wprawdzie jest to GUS-owska inflacja 12-miesięczna, a do kryteriów z Maastricht wchodzi średnioroczna inflacja liczona wedle zharmonizowanego indeksu cen konsumpcyjnych (HIC), tę zaś Eurostat w grudniu wyliczył na 2,8 proc., ale i tak dobrze nie jest. Mamy bowiem taką sytuację, że wskaźnik HICP jest wyraźnie wyższy niż krajowy (w grudniu wskaźnik 12-miesięczny liczony według metodologii europejskiej wynosił 4,2 proc., a wskaźnik GUS 2,5 proc.) i będzie szybko rósł.