Martwiliśmy się o wielkość marcowej produkcji. Analitycy przepowiadali 6-procentowy spadek. Zmartwienie okazało się nieco na wyrost. Spadek produkcji był tylko 2-procentowy.
Teraz czekamy na dane o sprzedaży detalicznej. I znowu słychać pełne niepokoju głosy. Duże sieci handlowe alarmują, że spada im sprzedaż i tegoroczne obroty mogą być niższe niż we wspaniałym 2008 r. Zapewne tak będzie, chociaż niekoniecznie trzeba uznać to za złą wiadomość. Jest to raczej normalny efekt dostosowania się klientów do niepewnej sytuacji gospodarczej.
Nie trzeba danych statystycznych, bo widać gołym okiem, że w wielkich sklepach jest mniej kupujących, znacznie dłużej wybierają towary, tłoczą się przy regałach z przecenami i promocjami, a do kasy przychodzą z mniej wypełnionymi koszykami. Wszystko to dzieje się w sytuacji, kiedy dochody ludności nie spadły. Zatrudnienie jest bowiem takie samo jak przed rokiem, a płace wzrosły o 5 proc.
Wśród przyczyn tego zjawiska znajduje się wyraźnie widoczny wzrost skłonności do oszczędzania i racjonalizacja zakupów. Sprzedaż w lutym była mniejsza o 1,6 proc., ale w firmach handlowych zatrudniających ponad dziewięć osób (w praktyce są to markety, supermarkety i hipermarkety) spadła o 2,7 proc. Oznacza to, że w tym czasie małe sklepy i targowiska odnotowały wzrost obrotów. A to nasuwa pytanie, czy wielkie sklepy potrafiły odpowiednio się dostosować do nowej sytuacji.
Ja uważam, że nie potrafiły. Widzę w tym przejaw prawidłowości, którą można określić jako ujemną korelację między reakcją na zagrożenia a wielkością reagującego podmiotu. Wedle umiejętności reakcji na zagrożenia uczestników rynku można uszeregować następująco: gospodarstwa domowe, small biznes, duże firmy, wielkie firmy państwowe, państwo (czyli politycy).