Przez kilka stuleci życie angielskiego arystokraty biegło niewzruszenie. Bez wstrząsów historycznych, wojen, kryzysów. Pałac w Londynie, zamek na wsi. W zimie polowania i bale, w lecie życie kulturalne, garden parties. W młodości grand tour po kontynencie. Małżeństwo z przedstawicielem(-ką) swojej klasy. Po śmierci mauzoleum w posiadłości, gdzie wcześniej spoczęli przodkowie i gdzie czekało miejsce na potomków.
Pod koniec XIX wieku 80 proc. powierzchni kraju znajdowało się w rękach 7000 rodzin szlacheckich. Wśród nich było 431 członków Izby Lordów – diuków, markizów, hrabiów, baronów. Złe czasy dla posiadaczy ziemskich zaczęły się, gdy z Ameryki masowo napływało do Anglii tanie zboże i mięso. Dochody z rolnictwa gwałtownie spadły. Podatki wzrosły. Na domiar złego socjaliści zaczęli wyszydzać próżniaczy tryb życia klasy wyższej.
Duże oczekiwania wiązano z pierwszą wojną światową, która miała pokazać, jak dzielnymi wojakami są hrabiowie. Ale to właśnie oni, słabo uzbrojeni i wyćwiczeni, stali się pierwszymi ofiarami machiny wojennej. Życie stracił w niej co ósmy Brytyjczyk i co piąty arystokrata.
Sposobem na odświeżenie gatunku oraz zastrzykiem gotówki miały okazać się małżeństwa z Amerykankami. Na początku XX w. zawarto wiele związków z posiadaczami jankeskich milionów. Najgłośniejszy stał się ślub diuka Windsoru, Edwarda VIII z podwójną rozwódką, panią Wallis Simpson, który kosztował króla abdykację. (Tu milionów nie było, tylko uczucie). Wcześniejszą kochanką diuka była także Amerykanka, Thelma Morgan.
Ale rezultaty takich małżeństw często okazywały się dalekie od zamierzonych. Charles Spencer, brat księżnej Diany, w styczniowym numerze miesięcznika „Vanity Fair” opowiada o skutkach takiego związku w swojej rodzinie i kilku innych.