Od lat rozpoczynam komentarz do wyników Listy 500 przypomnieniem, w jaki sposób komentowałem je poprzednio. Cytowane tytuły kolejnych komentarzy to skrótowa historia rozwoju gospodarczego Polski w XXI wieku, widzianego przez pryzmat sytuacji 500 największych przedsiębiorstw. Drogi rozwojowej, która stopniowo prowadziła nas do konkurencyjnego, otwartego, europejskiego rynku. Zgoda, tytuły publicystycznych komentarzy nie stanowią tak precyzyjnego opisu jak szeregi liczb zestawianych przez GUS. Ale mają jeden walor, powstają bowiem nie tylko w wyniku porównania suchych faktów. Starają się również odzwierciedlić nastroje, które panowały w kolejnych latach w polskich przedsiębiorstwach. A ekonomiści nie od dzisiaj wiedzą o tym, że rolę nastrojów w ekonomii bardzo trudno przecenić.
Lata zmian
Mój obecny tekst jest dziewiątym z kolei. Pierwszy, dotyczący wyników roku 2002, był zatytułowany: „Atleci są zmęczeni". Polska przeżywała ciężkie chwile – połączenie gospodarczej stagnacji z osiągającą wówczas apogeum falą restrukturyzacji przedsiębiorstw. W pewnym sensie to wtedy właśnie płaciliśmy ostateczny rachunek za komunizm, a więc nastroje były fatalne. Rok później było już trochę lepiej. Nastąpiło „Senne przebudzenie", koniunktura poprawiała się, wynegocjowaliśmy warunki wejścia do Unii. Dopiero rok później mieliśmy „Poranną gimnastykę", okres stopniowego zwiększania się aktywności polskich firm, ale przy zachowaniu nieufności co do tego, na ile trwały okaże się wzrost. W roku 2005 polskie firmy znalazły się „Na rozbiegu". Wzrastała sprzedaż, eksport, inwestycje, nastąpiła wyraźna poprawa nastrojów, po części związana z pierwszymi pozytywnymi efektami członkostwa w Unii.
Na globalnej liście Fortune 500 figuruje tylko jedna polska firma – PKN Orlen
Wszystko to spowodowało w kolejnym roku „Wybicie do skoku". Polskie firmy wreszcie dostały skrzydeł, wreszcie przestały się niepokoić o trwałość koniunktury, wreszcie zaczęły masowo inwestować, zatrudniać i zwiększać eksport. W roku 2007 nastąpił więc „Wielki skok". Gospodarka rosła jak na drożdżach, firmy nabierały siły i pewności siebie, modernizowały się, zwiększały nakłady inwestycyjne, snuły ambitne plany rozwoju. Obawy przed zagraniczną konkurencją wyparowały, zastąpione wiarą we własne siły i optymizmem. Czasem aż nadmiernym, co mogło zacząć nieco niepokoić. I właśnie w momencie, gdy oddawaliśmy wielki skok, niebo zaczęło się chmurzyć. Pojawiły się pierwsze symptomy globalnego kryzysu, który w pełni wybuchł w roku 2008. Co oznaczało, że żarty się skończyły, a polskie firmy znalazły się „Przed schodami". Jak całemu światu, nam również zagroził bolesny upadek z tych schodów, zwłaszcza że dobra koniunktura w poprzednich latach mogła polskie firmy rozleniwić, doprowadzić do nadmiernego zadłużenia, wzrostu kosztów i utraty efektywności. Na szczęście jednak firmy wytrzymały.
Kolejny komentarz nosił tytuł „Utrzymana równowaga" i oznaczał, że polskie przedsiębiorstwa nie zleciały ze schodów, nie potłukły się i nie połamały sobie kończyn. Wyniki odnotowane w recesyjnym w całej Europie roku 2009 były oczywiście znacznie słabsze niż poprzednio. Łączna sprzedaż 500 największych firm nieznacznie spadła, pogorszyły się wskaźniki finansowe, zmniejszyło się zatrudnienie. Ale polskie firmy, mimo wyraźnego spowolnienia, zachowały równowagę i nie upadły. Nie nastąpiły masowe bankructwa, nie załamała się rentowność, nie wzrosło katastrofalnie bezrobocie. Zniknęła jednak pewność siebie, powróciła nieufność. Tak w Polsce, jak na całym świecie.