W tym roku natomiast trudno było nie dostrzec ofensywy ultrabooków, czyli bardzo lekkich i cienkich komputerów przenośnych zapewniających długi czas pracy na baterii, łączących w sobie cechy notebooków (wydajność) i tabletów (mobilność). Takie modele pokazywali wszyscy liczący się producenci komputerów, tacy jak Lenovo, Dell, HP, czy Samsung. Ultrabooki mocno promuje Intel, dostrzegając w tej niszy swą szansę. Na razie ceny tego sprzętu są jednak dość wysokie. Na przykład pokazywany przez HP ultrabook Envy Spectre z 14-calowym wyświetlaczem, o grubości 20 mm i wadze 1,7 kg, który ma trafić na amerykański rynek w lutym ma kosztować około 1400 dolarów. Dlatego otwartą kwestią jest, czy sprzedaż ultrabooków będzie rosnąć w takim tempie, jak tabletów, czy smartfonów.
Ofiara sukcesu?
Organizatorzy targów z dumą podkreślali, że tegoroczna edycja targów była największą w 44 historii targów elektroniki użytkowej. Wystawiało się 3,1 tys. wystawców, a imprezę odwiedziło 153 tys. osób. Gary Shapiro przyznał wręcz, że CES zaczyna napotykać na barierę wzrostu, bo coraz trudniej pomieścić wystawców.
To niestety dawało się odczuć. Aby dostać się na konferencję prasową trzeba czekać w ogromnych kolejkach bez gwarancji, że na sali znajdzie się dla miejsce. W halach wystawowych panował tłok i zgiełk. Swoje też trzeba odstać by wsiąść do autobusu targowego, który przewozi odwiedzających między hotelem, gdzie znajduje się część wystawy i odbywa wiele konferencji, a halami targowymi. To sprawia, że na imprezie, która promuje mobilność, może się poczuć bardzo niemobilnie.
Można odnieść wrażenie, że CES staje się ofiarą swojego sukcesu. Zapewne jednak nie odstręczy to fanów elektronicznych gadżetów, by na początku przyszłego roku wybrać się do Las Vegas na CES.