Na ulicach podwaszyngtońskich przedmieść trudno jest dostrzec jakiekolwiek oznaki kryzysu. Nie ma spanikowanych kolejek przed bankami czy tłumów bezrobotnych szukających pracy.
W oddziale banku Wachovia, który ugiął się pod ciężarem złych kredytów i został w poniedziałek przejęty przez Citigroup, nie było w ostatnich dniach dramatycznych scen. – Parę osób przeniosło konta do innych banków, ale na razie nie działo się nic szczególnego – twierdzi urzędniczka w okienku. Wystarczy jednak porozmawiać z mieszkańcami, by się przekonać, że kryzys na dobre zadomowił się w ich świadomości.
Jednym z tych, którzy „uciekli” z Wachovii, jest lokalny biznesmen Bahram Yazdan. – Przeniosłem swoje konto firmowe gdzie indziej, po co ryzykować? Trzymam tam wypłaty dla swoich pracowników. Kłopot w tym, że nie wiadomo, gdzie tak naprawdę jest bezpiecznie, kto padnie następny – martwi się Yazdan.
Lokalni przedsiębiorcy, tacy jak on, mają też inny problem: coraz trudniej o kredyt. Przerażone sytuacją banki obniżają lub w ogóle zamrażają linie kredytowe dla małych przedsiębiorstw w oczekiwaniu na poprawę sytuacji. – Nie wiem, jak to długo może trwać. Jak można działać bez płynności? – zastanawia się Yazdan.
Dla wielu, szczególnie uboższych, Amerykanów kryzys ma całkiem inne oblicze. – Dla mnie kryzys trwa od co najmniej dwóch lat. Benzyna coraz droższa, jedzenie coraz droższe, czynsz idzie w górę. Muszę coraz dłużej pracować, by związać koniec z końcem. Ostatnie dni niczego w moim życiu nie zmieniły. Mam tylko nadzieję, że nie będzie gorzej – mówi Luz Ortega, sprzedawczyni w supermarkecie Giant.