I oczywiście słyszę natychmiast wszystkie ekonomicznie poprawne odpowiedzi: zaraz obcięlibyśmy deficyt budżetowy, zreformowali system zabezpieczenia społecznego, podnieśli wiek emerytalny, zlikwidowali nieuzasadnione subsydia dla nierokujących rentowności państwowych firm, obniżyli podatki. Plus mnóstwo ironicznych uwag na temat tego, jak to zapatrzeni w słupki popularności politycy boją się podejmować takie działania.
Potem moi studenci uczestniczą w warsztatowych zajęciach, w trakcie których mają za zadanie podejmować decyzje z dziedziny polityki gospodarczej, zarówno z obszaru kompetencji banku centralnego, jak i rządu. Decyzje te wprowadzają do modelu symulacyjnego gospodarki i analizują rezultaty. Sztuczka polega na tym, że do modelu dodałem jedną zmienną: wskaźnik popularności rządu. Sugeruję studentom, że powinien być on dla nich ważnym źródłem informacji na temat społecznej oceny prowadzonej przez nich polityki. Jeśli popularność spadnie poniżej 50 proc., przegrają wybory.
Niemal natychmiast, moi wykształceni studenci zmieniają się z doktora Jekylla w mister Hyde’a. Zaczyna się odliczanie czasu pozostałego do wyborów, w przekonaniu, że dwa lata przed nimi nie mają prawa podejmować ryzykownych kroków. Zaczyna się cyzelowanie decyzji o obcięciu najbardziej niepotrzebnych wydatków – bo jak się obniży subsydia dla nierentownych firm, na ulice wyjdą rozwścieczeni związkowcy i popularność rządu spadnie. Przed wyborami zaczyna się rzucanie na rynek kiełbasy wyborczej, czyli szybkie zwiększanie wydatków państwa skierowanych wyłącznie na konsumpcję.
Niestety, tak właśnie polityka oddziałuje na ekonomię. Można się zżymać, można uważać to (całkiem słusznie) za ogromną stratę, ale taka jest rzeczywistość. I we Francji, i w USA, i w Polsce. Moi koledzy ekonomiści, dający rządzącym mądrą radę, że powinni machnąć ręką na słupki popularności i robić to, co trzeba, nie oglądając się na kalendarz wyborczy, są po prostu naiwni. Politycy nigdy tak nie postąpią – i w pewnym sensie można ich zrozumieć. Ich celem jest wygranie wyborów, bo taki jest właśnie cel polityki. Jeśli nawet wiedzą, że jakieś działania w dziedzinie gospodarki są naprawdę niezbędne, wolą odłożyć je na okres powyborczy (no bo przecież jak przegrają, opozycja z pewnością tego nie zrobi).
Sęk w tym, że po jednych wyborach pojawiają się już na horyzoncie kolejne, więc nigdy nie ma dobrego czasu na działanie.