Jeszcze kilkanaście lat temu telekomunikacja polegała głównie na zestawianiu połączeń, a regulowanie tego rynku głównie na jego demonopolizowaniu. Chodziło o zapewnianie nowym graczom dostępu do istniejących łączy i wspieranie budowy podstawowej infrastruktury tam, gdzie jej brakowało. Równolegle trzeba było zarządzać częstotliwościami radiowymi i odpowiednio je przydzielać.
W tym samym czasie regulacje rynku telewizyjnego i radiowego polegały na udzielaniu licencji na nadawanie ograniczonej, z powodów technicznych, liczby programów i kontrolowaniu, by niewłaściwe treści nie były nadawane w nieodpowiednim czasie lub w nieodpowiednich programach.
Jednak w ostatnich latach wszystko się odmieniło. Zakres regulacji w obu obszarach wprawdzie się nie zmienił, ale jednak tzw. kontent (treści) – czyli to wszystko, co było dotychczas domeną telewizyjną i radiową – przedostał się do telekomunikacji. Głównie do Internetu – i to w wielu postaciach, i na wiele sposobów.
Rozjazd kompetencji
Oznacza to, że regulator rynku mediów, który powinien się zajmować regulacją treści, ma na to bardzo mały wpływ, skoro obecnie w Polsce tylko ok. 20 proc. treści telewizyjnych jest odbieranych z ogólnie dostępnej telewizji naziemnej, w całości regulowanej przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji.
Natomiast regulator rynku telekomunikacyjnego, mimo że zarządza szeregiem nowych technologii, w żaden sposób nie wpływa na to, co za pomocą tych technologii odbierają użytkownicy. Co gorsza – to, co (i ile) odbierają użytkownicy, w żadnym stopniu nie wpływa na sposób regulacji rynku telekomunikacyjnego i medialnego.