Ale jest kilka podstawowych – biały, czarny, szary, kamelowy. Szanująca się firma musi je mieć w każdej kolekcji. Teraz, kiedy zwiększyłam produkcję, mogę sobie pozwolić na kaprys...
Złoty kombinezon z letniej kolekcji?
Nie, co innego. Mogę wybierać w jednej fabryce strukturę wełny, splot, gramaturę, a w innej farbować ją na wybrany kolor. Na to można sobie pozwolić tylko powyżej pewnych ilości. W kolekcji mamy już 115 modeli.
Ile czasu zajęło przygotowanie kolekcji?
Pół roku. Z zespołem kilku osób pracujących we wzorcowni. Z projektantką Magdą Butrym poznałyśmy się cztery lata temu, gdy kupiłam od niej pierwszą sukienkę. Mamy podobny zmysł estetyczny. Podobają nam się rzeczy proste, bez ozdób, lubimy materiały gładkie, matowe.
Zrobiła pani przedtem jakieś badania rynku?
Szczerze mówiąc, zdałam się na intuicję. Nasz rynek nie ma w ogóle takich danych, a przydałyby się.
Posłałam kilku młodych ludzi, którzy odwiedzili sklepy Deni Cler, Max Mara, Pinko, Lilla Moda. Mieli się rozejrzeć po wystawach, cenach, ocenić rodzaj towaru, kolory. Potem analizowałam wyniki. Ale, szczerze mówiąc, niczego, poza ustaleniem poziomu cen, nie udało mi się dowiedzieć.
Jaka cena jest nie do zaakceptowania dla polskiego klienta?
Wyzwania rozpoczynają się powyżej 4 tysięcy złotych. Chyba że chodzi o suknię ślubną lub wieczorową. Ale bywa też, że coś wymaga wielkiej ilości materiału, a to bardzo, bardzo podnosi koszty.
Miałyśmy w głowach spódnicę w stylu boho, szytą z około 10 metrów jedwabiu, po 30 euro za metr. W tej cenie nikt jej nie kupi, a gdyby zrobić ją taniej, to straci charakter. Zrezygnowałyśmy z niej.
Powiedziała pani, że w kolekcji są rzeczy, jakie się pani podobają. Podobno strategia powodzenia w biznesie mody jest taka, żeby kierować się na masowy gust, nie własny.
Tak mówili mi Włosi, którzy w tym biznesie działają od lat. Ale ja wiedziałam, że albo będę robić to, co mnie samej się podoba, albo nie będę robić niczego. Jednak dochodzą do mnie informacje zwrotne od znajomych, którym podoba się to samo, więc chyba jest nas więcej.
Miuccia Prada też robi praktycznie wyłącznie to, co podoba się jej samej. Podobnie Vivienne Westwood. Poznałam Pradę i mogę powiedzieć, że ona nosi to, co aktualnie jest w jej kolekcji. Od stóp do głów jest reklamą własnej firmy. A trzeba pamiętać, że Prada ma 60 lat. Tylko linia Miu Miu jest dla młodszych, bardziej awangardowych kobiet.
W Paryżu pokaz mody kosztuje co najmniej pół miliona euro. Sam pokaz, bez ubrań.
Karl Lagerfeld powiedział mi, że na swój ostatni pokaz mody w The Garden, gdzie była 80-osobowa orkiestra symfoniczna, wydał 10 milionów euro. Jednak firma Chanel, która jeszcze parę lat temu warta była 4 miliardy euro, teraz jest warta ponad 10. Moda jest w cenie.
Ubrania Chanel miałyby szansę na polskim rynku?
Nigdy w życiu. Ceny Chanel są porażające. Dla 99,9 procent Polek to abstrakcja. W Nowym Jorku widziałam przepiękną marynarkę, płatki naszywane na tiulu, nawet nie wieczorowa, popołudniowa. Gdy zobaczyłam cenę, poraziło mnie – 32 tysiące dolarów.
Nie ma w tym przypadku, że firmy nawet tańsze niż Chanel i Bottega Veneta, typu Miu Miu, nie chcą wejść do Polski. Nasz rynek dopiero dojrzewa do takiej oferty. Bardzo powoli.
Ale nawet jeśli niewiele zarobią na takiej marynarce, przesuną to z budżetu szminek czy perfum.
Oczywiście. Trzeba utrzymać zespół. U Chanel jest 250 krawcowych haute couture, u Diora 650. Sklepy flagowe w Paryżu, w Nowym Jorku, czy w Tokio, zaprojektowane przez znanych architektów, to dzieła sztuki, ale dochodu nie przynoszą. Są reklamą dla firmy, jej innych sklepów i produktów.
Na portalu przeczytałam, że pokazywanie się z panią Przetakiewicz stało się obowiązkiem towarzyskim. W pierwszym rzędzie na pokazie siedział kwiat biznesu, celebryci, politycy z prawa i lewa - Paweł Poncyliusz i Jerzy Wenderlich.
Jestem skromniejsza, niż wielu osobom się wydaje. Wkładam mnóstwo pracy i serca w to, co robię. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z zamieszania, do którego świadomie się przyczyniłam. To jednak nic nowego na świecie.
Jest pani doskonałą pożywką dla magazynów. Piękna, bogata, robi kolekcję mody.
Nie przypuszczałam, że to nabierze takiego rozmachu. Przyznaję, że media są mi przychylne.
Moda jest zabawą, radością i pięknem. Wymaga oprawy. Nie sprzedaję szczepionek na gruźlicę, sprzedaję sukienki. To musi być magnetyczne. Starałam się nadać temu wymiar artystyczny.
Jana Kaczmarka znam od lat, ale Ksawerego Żuławskiego nie znałam. Widząc mój entuzjazm, nie mogli mi odmówić, gdy zwróciłam się do nich o współpracę.
Czy mała firma ma szansę na rynku? Zaraz przyjdzie duża ryba i połknie małą rybkę.
Tak, to prawda. Takie są reguły globalnej gospodarki. Ale proszę zwrócić uwagę, że w dużej firmie wszystkie koszty, administracyjne, reklamowe, można rozłożyć na więcej części. U nas dużym kosztem jest wzorcownia. Kilkanaście krawcowych, krojczych, modelarzy plus spory zespół, no i budynek. Tam tworzy się pierwsze wzory, a to proces długi i kosztowny.
Czasami nasze wyobrażenie o tym, jak zachowa się określony materiał na modelu, okazuje się błędne. Szycie to proces empiryczny. Isabel Marant każdą rzecz nosi kilka dni, testuje, jak się ona zachowuje w praktyce. Ja też noszę te sukienki. Prototypy najchętniej pakuję do walizki, gdy wybieram się w podróż.
Nie lubię rzeczy wymyślnych. Moja sukienka marzeń, pierwsza i najważniejsza, to bustier (bez ramion). Jest dopasowana, rozkloszowana i koniecznie z kieszeniami. Można ją nosić od rana do wieczora, na wszystkie okazje.
Planuje pani ekspansję za granicę?
Tak, mam nawet kilka propozycji. Z Londynu, Mińska, Moskwy. Ale muszę działać rozważnie, nie zamierzam szafować licencjami. Najpierw muszę zakorzenić La Manię na polskim rynku. Oczywiście, mogłabym już zwiększyć produkcję, podzielić ją na kilka fabryk. Ale nie o to chodzi.
Chcę nauczyć się rynku, zrozumieć tajemnicę sukcesu i porażek wzorów i kolekcji. Moda to moje dziecko, które ma zaledwie siedem miesięcy. Chciałabym dobrze je wychować.