Idea odczulania w warunkach hospitalizacji jest taka, że jeśli dojdzie do wstrząsu anafilaktycznego, to łatwiej o pomoc. Tyle że dochodzi do niego bardzo rzadko, bo są to dojrzałe preparaty, więc aż taka ostrożność nie jest konieczna. Aż prosi się, żeby umożliwić pacjentom odczulanie w większej liczbie ośrodków w Polsce, np. w poradniach alergologicznych. W każdej z nich jest przecież zestaw antywstrząsowy, który mógłby być użyty w razie powikłań. To dawałoby oszczędności dla systemu i większy dostęp do terapii dla osób uczulonych na jady owadów.
Jak wygląda finansowanie tej procedury?
Obecnie leczenie jest rozliczane w ramach tzw. jednorodnych grup pacjentów (JGP). Koszty leku, zarówno roztworu wodnego lub postaci depot, jak i każdego jego podania, są rozliczane ryczałtowo po ok. 1000 zł. Ale leki typu depot mogą być podawane w ambulatoriach, bo nie wymaga to zaangażowania nadzwyczajnych środków szpitalnych. Kłopotem jest wycena procedury na poziomie 58 zł, bo nie przewiduje się używania w leczeniu leków będących własnością ośrodka, a tym samym nie finansuje kosztów leku. W takiej sytuacji pacjent sam musiałby w całości sfinansować zakup nierefundowanego leku w aptece. Dla chorych stanowiłoby to barierę finansową i ograniczało dostępność leczenia.
Czy wszystkich pacjentów należałoby przenieść do systemu ambulatoryjnego?
Jeśli można coś przenieść z lecznictwa szpitalnego do lecznictwa jednego dnia albo lecznictwa otwartego specjalistycznego, to należy to zrobić. Ale to nie oznacza, że zmiana powinna dotyczyć wszystkich. Odczulanie szpitalne może zostać dla tych, które reagują wstrząsowo na inne tego typu działania. Gdyby jednak założyć, że tylko tysiąc osób będziemy odczulać ambulatoryjnie, to oszczędności dla systemu ochrony zdrowia wyniosą 30–35 mln zł. Za te pieniądze można zrefundować nową innowacyjną cząsteczkę pomocną w leczeniu np. nowotworów.
System ambulatoryjny to też rzadszy kontakt ze służbą zdrowia – co jest szczególnie ważne w czasie pandemii koronawirusa.