Pasażerowie, którzy wsiedli w ostatnią środę do samolotu Ryanaira w Bristolu o zmianie portu przeznaczenia dowiedzieli się w trakcie rejsu. Nie mieli pretensji do przewoźnika o to, że nie lądował na Lanzarote w czasie burzy. Ale o wszystko, co stało się potem.
Ich oburzenie sięgnęło zenitu kiedy zobaczyli, że samolot, którym przylecieli ostatecznie wystartował z Fuerteventura i poleciał na Lanzarote po czekających tam pasażerów. Ale poleciał pusty.
W tej sytuacji ponad 100 osób, w większości rodziny z dziećmi (w Wielkiej Brytanii trwa właśnie przerwa międzysemestralna), musiało zapewnić sobie nocleg, dojechać do portu i zapłacić za bilet na prom na Lanzarote. Łączne koszty podróży wyniosły około 100 funtów na osobę.
Cytowana przez dziennik Telegraf.co.uk Kay Wright powiedziała, że z informacji podanej przez mikrofon jeszcze podczas lotu usłyszała: "Musicie sami zatroszczyć się o siebie po wylądowaniu". I rzeczywiście tak było. Na lotnisku Fuerteventura nie było przedstawiciela Ryanaira. Nikt też nie przekazał pasażerom, co powinni dalej ze sobą robić. Żadna informacja ze wskazówkami nie ukazała się również na internetowej stronie Ryanaira. Pasażerowie, którym udało się dodzwonić do przewoźnika usłyszeli, że powinni napisać list z zażaleniem i mogą oczekiwać odpowiedzi w ciągu 2 tygodni.
Rzecznik Ryanaira uważa, że wszystko jest w porządku. Poinformował, że niestety samolot nie mógł polecieć z powodu gwałtownej burzy, nie pływały także promy, którymi mogliby udać się w podróż do miejsca przeznaczenia. Pasażerowie otrzymali informację zgodną z zasadą EU261, gdzie wyszczególnione są ich prawa, w tym refundacji hotelu przez Ryanaira pod warunkiem dostarczenia odpowiedniego rachunku. Ryanair — twierdzi rzecznik — zorganizował także bezpłatny transport promem na Lanzarote, kiedy tylko następnego dnia rano pogoda to umożliwiła. Fatalne potraktowanie pasażerów tłumaczył troską o ich bezpieczeństwo. Dodaje jednak, że skoro lot został przerwany z powodów niezależnych od Ryanaira, to żaden zwrot kosztów się nie należy.