Chodzi o gatunek bintje i rozmiar większy, niż standardowe dla europejskich ziemniaków 35 milimetrów. Jeszcze miesiąc temu kosztowały one 120 euro za tonę, dzisiaj już 135 euro i nadal drożeją. Rok temu tona tego gatunku kosztowała zaledwie 64 euro.
Belgowie upierają się, że tylko z bintje można zrobić ich narodowy specjał, słynniejszy niż czekoladki, czy koronki — frytki dwukrotnie smażone po to, aby osiągnęły idealną konsystencję: chrupkie z zewnątrz, leciutkie w środku. Są sprzedawane dosłownie wszędzie w tym kraju, jako dodatek do potraw, ale i samodzielne dane w papierowej torebce polane keczupem, majonezem i od niedawna także ostrzejszym sosem andaluzyjskim (pomidory i papryka) albo sosem „krokodylowym” (majonez z curry) i ponad 20 jeszcze innych.
Cena zaczyna się od 1,5 euro za porcję, ale w najbardziej eleganckich restauracjach uczęszczanych przez eurokratów może to być nawet 4 euro.
Kardiolodzy ostrzegają, że standardowa porcja frytek z solą i majonezem, ma tyle kalorii ile jedna trzecia to jedna trzecia dziennego zapotrzebowania kalorii, jakie powinien przyjmować dorosły męski organizm. A Belgowie dosłownie zajadają się frytkami i jak wyliczył Guy de Becker, kardiolog z Akademii Medycznej w Gandawie, tylko 14,8 proc Belgów i 10,8 proc Belgijek można uznać za otyłe. W USA dla porównania te proporcje wynoszą odpowiednio 44,2 i 48,3 proc.
W Belgii jest dzisiaj ponad 5 tys. punktów sprzedaży tego narodowego przysmaku. W Brugii jest nawet muzeum frytek nazywanych w angielskojęzycznych krajach „french fries”, ponieważ pierwszymi Belgami, którzy je zaczęli przygotowywać byli francuskojęzyczni Waloni. Dzisiaj nie brak żartów, że ze wszystkiego, co kiedyś łączyło Belgów j pozostała już tylko miłość do frytek. Dlatego właśnie tak szybki wzrost cen narodowego symbolu jest niepokojący.