- Turyści wystraszyli się rewolucji, ale u nas cały czas było bezpiecznie - mówi Gabriel, przewodnik z jednego z egipskich biur podróży. - W zachodnich telewizjach mówiono o protestach, kiedyś pojawiła się nawet informacja, że czołgi wyjechały na ulice. Nigdy nic takiego nie miało miejsca, nie tutaj w Sharm el Sheik.
Elżbieta Bryzek Lashin, przewodniczka Exim Tours wspomina, że gdy 25 stycznia policja i wojsko opuściło posterunki przy drogach wiodących do hoteli, pojawili się na nich Beduini w galabijach, aby zapewniać turystów, że nic im nie grozi.
Doniesienia z Kairu, informacje o zabitych okazały się jednak silniejsze. Zachodnie kraje jeden po drugim wstrzymywały loty do Egiptu, apelowały do swoich obywateli, aby opuszczały kraj objęty zamieszkami. W lutym turystów w kurortach prawie nie było, w hotelach zajętych było zaledwie 7 proc. pokoi, część kompleksów zamknięto, a obsługę wysłano na przymusowy urlop. Mohamed Abd el Fadeel Shousha gubernator Południowego Synaju szacuje, że straty w turystyce z powodu rewolucji przekroczą 1,1 mld dolarów. Pełna kwota jeszcze nie jest znana.
Bank inwestycyjny Credite Agricole oszacował, że kryzys polityczny kosztuje Egipt co najmniej 310 milionów dolarów dziennie.
- To bardzo dużo biorąc pod uwagę fakt, że w całym 2010 roku wpływy z turystyki wyniosły 11 mld dolarów. Dochody z turystyki stanowią 16 proc. całego PKB. Gubernator nie potrafi powiedzieć jak bardzo ucierpi gospodarka, spodziewa się jednak, że wcześniejsze szacunki PKB na ten rok będą musiały być zrewidowane w dół. - W 2010 roku według naszych wyliczeń egipska gospodarka mogła się rozwijać nawet w tempie 7 proc. PKB - wyjaśnia Mohamed Abd el Fadeel Shousha. - W tym z pewnością tempo wzrostu PKB będzie niższe.