Taka rozbieżność wynika z niepewności co do przyszłych cen uprawnień do emisji dwutlenku węgla – im będą one droższe, tym więcej pieniędzy dostaniemy. Bo właśnie ze sprzedaży 2 proc. owych certyfikatów w ramach europejskiego systemu handlu emisjami mają pochodzić środki funduszu na modernizację systemów energetycznych i poprawę efektywności. Po 2020 roku skorzystać z nich będą mogły – co ustalono na październikowym szczycie klimatyczno-energetycznym - te państwa członkowskie, których PKB na 1 mieszkańca wynosiło w 2013 roku mniej niż 60 proc. średniej UE. Polska jest w tej grupie obok Bułgarii, Rumuni, Węgier, Chorwacji, Łotwy, Litwy, Słowacji, Estonii i Czech.

W ocenie FAE lepiej lokować te pieniądze wielu mniejszych projektach, a nie wydawać dużych kwot na strategiczne z punktu widzenia bezpieczeństwa inwestycje. Taki tok myślenia wynika z dwóch rzeczy. Po pierwsze chodzi o wspomnianą niepewność co do wysokości tych funduszy. Z drugiej strony jest to kwota na tyle mała, że utonęłaby w morzu potrzeb sektora mocno się dziś modernizującego. - Ze względu na skalę środków Fundusz nie jest instrumentem, który będzie w stanie skutecznie stymulować transformację energetyki wielkoskalowej. W tym aspekcie odpowiedniejsze będą instrumenty o charakterze systemowym, np.: zarządzanie popytem, rynek mocy, kontrakty różnicowe. Osobną formą wsparcia dla energetyki systemowej będzie tez? derogacja czyli zwolnienie z opłat za CO2 – wskazuje dr Maciej Bukowski w Warszawskiego Instytutu Studiów Ekonomicznych (WISE), który obok think tanku Agora na czele z dr Joannę Maćkowiak-Panderą oraz dr Janem Rączką z Regulatory Assistance Project (RAP) stworzyli ośrodek FAE.

Eksperci wskazują na trzy obszary, gdzie tę lukę można efektywnie wypełnić pieniędzmi funduszu modernizacyjnego. Są to projekty związane z termoizolacją istniejących budynków jednorodzinnych, modernizacją ciepłownictwa, a także rozwojem niskoemisyjnej energetyki rozproszonej w formie pożyczek lub dopłat do kredytów, a nie bezzwrotnych dotacji.