Boris Johnson wystąpił do Elżbiety II o tzw. prorogację parlamentu, czyli zamknięcie obecnej sesji i zwołanie później kolejnej. Daty, które zaproponował - od 10 września do 14 października - dają Izbie Gmin bardzo niewiele czasu na przedyskutowanie alternatywy dla bezumownego brexitu, czy ewentualne odsunięcie Johnsona od władzy. Dlatego wielu deputowanych opozycji uznało propozycję Johnsona, o której do końca nie wiedziała nawet większość jego ministrów, za skandaliczną i niekonstytucyjną próbę uciszenia deputowanych. - Lider torysów nie ma mandatu, nie ma większości, a zachowuje się jak dyktator próbując skrócić czas dla parlamentu - powiedział Ian Blackford, parlamentarny lider szkockiej partii SNP. W bezprecedensowym oświadczeniu decyzję rządu skrytykował też parlamentarny spiker John Bercow. "Byłaby to zniewaga dla konstytucji" - powiedział.

W tym samym czasie, gdy w Londynie rozpętała się polityczna burza, do Brukseli przyjechał David Frost, minister ds. brexitu. - Rozmowy mają charakter wyłącznie techniczny - mówiła rzeczniczka Komisji Europejskiej Mina Andreeva. Nie chciała komentować wydarzeń w Wielkiej Brytanii, ale podkreśliła, że do 31 października czasu zostało niewiele. - Im szybciej dostaniemy od brytyjskiego rządu propozycję nowego rozwiązania (alternatywy dla irlandzkiego backstopu — red.), tym lepiej - powiedziała.

Strona unijna podkreśla, że najlepszym byłby brexit z umową. Ale na razie ciągle nie ma konkretów. Strategia Johnsona polega na straszeniu Unii wizją bezumownego brexitu 31 października, któremu miałoby towarzyszyć automatyczne wygaśnięcie zobowiązań finansowych wynikających z wieloletniego budżetu UE na lata 2014-20 oraz innych koniecznych do poniesienia kosztów, jak choćby przeniesienie z Londynu do UE dwóch ważnych unijnych agencji.

W projekcie umowy o wyjściu ten rachunek rozwodowy uzgodniono na 36,3 mld euro. Umowa przewiduje, że co prawda brexit następuje określonego dnia, teraz mówi się o 31 października, ale do końca 2020 roku trwa okres przejściowy. Prawie wszystko pozostaje wtedy po staremu, z wyjątkiem faktu, że Wielka Brytania nie ma już praw członkowskich, czyli nie głosuje i nie ma swoich przedstawicieli w unijnych instytucjach. Johnson uważa, że skoro umowa nie weszłaby w życie, to rachunku nie trzeba byłoby płacić. Bruksela sądzie jednak, że Londyn chcąc ułożyć sobie normalne stosunki z UE na przyszłość, musiałby jednak wywiązań się z zobowiązań budżetowych.