Pracował pan z największymi reżyserami, m.in. Peterem Brookiem, Jakiem Lassallem, a teraz spotkał się z kolejnym gigantem – Peterem Steinem. Kim jest dla pana?
Legendą. Jego przedstawienia oglądałem w Warszawie, a potem w Paryżu. W Warszawie podczas studiów aktorskich widziałem „Księcia Homburga" von Kleista, którego oglądaliśmy w szerszym gronie, i był to dla nas językowy szok. Język niemiecki bowiem, do którego przyzwyczajono nas w krzykliwej, agresywnej wersji języka okupanta i zbrodniarzy, okazał się w interpretacji Steina, jego aktorów, Bruno Ganza, miękki, łagodny, cudowny. Zawsze też podziwiałem u Petera podporządkowanie wizji reżyserskiej autorowi, a jednocześnie to, że jego spektakle są na tyle wyraziste, iż pamiętam je do dzisiaj i mógłbym cytować całe fragmenty. Okazuje się również, że praca z takimi artystami, jak Peter Brook, Jacques Lassalle czy Peter Stein, okazuje się dość prosta.
Na czym to polega?
Peter szuka sensu swojej pracy w tekście autora i ten sens są jego przewodnikiem. Jedyny jego pomysł użyty w naszym spektaklu w Teatrze Polskim, a niezapisany wprost w tekście, to obraz zamordowanego Dymitra, który miał unosić się w powietrzu jako wizualizacja koszmaru Borysa Godunowa. Niestety, przepisy polskie na to nie pozwoliły. Zachwyca mnie precyzja Petera, która mimo konkretnej, narzuconej nam struktury, daje wolność aktorowi. Potrafi też błyskawicznie wychwytywać nasze błędy. Na scenie i w tekście. Mając pod ręką tekst niemiecki, polski i rosyjski, zawsze gdy zabiera głos w sprawie kwestii, wzbudzającej wątpliwość – ma rację, zauważa niekonsekwencje. Dziś się zorientował, że moja kwestia zaczynająca się od „gdy", brzmi nazbyt narracyjnie. Okazało się, że w oryginale tego nie ma.
Z pokazem w Telewizji Polskiej „Księcia Homburga" Steina wiąże się pana historia.