Historia mojej choroby zaczęła się sześć lat temu, w 2010 roku. Miałem znamię na czole. Mnie ono nie przeszkadzało, ale rodzina nalegała, bym poszedł do lekarza, bo dziwnie szybko rosło. Usunąłem znamię u chirurga plastyka. Wycinek został przesłany do badania histopatologicznego. Okazało się, że to czerniak. Lekarz zalecił, bym pilnie udał się do Centrum Onkologii, by wdrożyli tam jakieś leczenie i zdecydowali, co dalej.
W Centrum Onkologii lekarz zlecił mi kilka badań: USG węzłów chłonnych szyi, badania RTG klatki piersiowej, USG wątroby. To wszystko.
Nie stwierdzono przerzutów do węzłów wartowniczych (pierwsze węzły chłonne na drodze spływu limfy z ogniska nowotworowego – dopisek „Rzeczpospolitej"). Dlatego zgłaszałem się tylko na kontrolę – najpierw co miesiąc, potem co dwa, trzy miesiące, a następnie co pół roku. Ale nie robiono mi żadnych badań ambulatoryjnych. We własnym zakresie – w ramach pakietu medycznego u pracodawcy – regularnie wykonywałem USG węzłów szyjnych.
Wizyty wyglądały tak, że pokazywałem lekarzowi badania, które zrobiłem, lekarz je oglądał, badał węzły chłonne na szyi, ślad po znamieniu i kazał się zjawić za trzy lub sześć miesięcy. I tyle.
Pod koniec 2015 r. byłem na ostatniej wizycie w tej klinice. Lekarz powiedział mi, że minęło pięć lat i zgodnie z ich normami można uznać, że jestem zdrowy. Zalecił tylko, bym raz w roku się kontrolował. Na tym skończyła się moja przygoda z tamtym lekarzem i takim podejściem do pacjenta. Niecałe pół roku później – w kwietniu 2016 r. – zaczęły mnie boleć plecy. Myślałem, że to może przemęczenie, że gdzieś je nadwyrężyłem. W końcu poszedłem do lekarza. I zaczęła się wędrówka między gabinetami.