Rasa – smutna opowieść o Ameryce raz jeszcze

Publikacja: 18.12.2016 05:00

Rasa – smutna opowieść o Ameryce raz jeszcze

Foto: 123RF

Pod koniec XIX w. upadła nadzieja na zapewnienie Murzynom równych praw po wojnie secesyjnej. Białe Południe wprowadziło segregację uznaną za konstytucyjną, zastygając w tęsknocie za gloria victis. Czarne Południe degradowało się oddzielone murem krwawego i paternalistycznego rasizmu, emigrowało do miast Północy i tworzyło getta wobec obojętności białych elit i rasizmu konkurujących na rynku pracy robotników.

Rodzący się Ruch Praw Obywatelskich stworzył dwie rywalizujące strategie wyrwania się z beznadziei. Symbolicznie reprezentowały je postaci czarnoskórych działaczy: W.E.B. Du Bois i T.B.Washington.

Du Bois, marksizujący socjolog, proponował radykalne środki działania na rzecz równości i likwidacji rasizmu. T.B.Washington, były niewolnik, zalecał pracę organiczną: tworzenie instytucji edukacyjnych i elit wymuszających szacunek i uznanie równych praw.

W 1948 r. prezydent Truman desegregował armię, narastał Ruch Praw Obywatelskich, a dwiema decyzjami z 1954 r. Sąd Najwyższy rozpoczął desegregację instytucji publicznych, formułując zasady rządowej polityki integracyjnej. Kongres uchwalił ostatecznie ustawy o równych prawach obywatelskich w 1964 r., do głosowania w 1965 r. i szeroki program „walki z biedą", lecz nadzieje na integrację nie spełniły się. W 1964 r. prezydent Johnson ogłosił politykę akcji afirmacyjnej mającej wyrównać preferencjami szanse awansu czarnych w edukacji i na rynku pracy. Choć Sąd Najwyższy uznał w 1978 r. tożsamość grupową jako podstawę żądania praw za niekonstytucyjną, to dopuszczał „różnorodność" gwarantującą reprezentację różnych grup w instytucjach, zmieniając liberalne rozumienie równości wobec prawa. Tradycyjną różnorodność jako rezultat wolnego, spontanicznego wyboru ludzi zastąpiła ideologiczna „różnorodność" jako cel uznany za nadrzędne dobro w instytucjach publicznych. Zaczęto ją definiować niemal wyłącznie w kategoriach rasowych, etnicznych czy genderowych z biurokratycznym nadzorem jej wdrażania, czyniąc z niej narzędzie szantażu gwarantującego przywileje. Brak „różnorodności" w instytucjach mógł stać się podstawą oskarżenia o dyskryminację.

Amerykanie uznali początkowo akcję afirmacyjną dla czarnych za sprawiedliwe zadośćuczynienie za niewolnictwo i segregację. Lecz doktryna „różnorodności" odrywała się od pojęcia sprawiedliwości.

Jednocześnie, w następstwie rozruchów w gettach w 1965 r., nastąpiła szokująca białych radykalizacja części ruchu murzyńskiego, a rządowa komisja Kernera w 1968 r. podważyła nadzieje na ślepą na kolor skóry Amerykę równych praw. Zlekceważyła postępy integracji lokalnej czy religijnej kładących nacisk na odpowiedzialność indywidualną. Zdefiniowała konflikt jako starcie czarnej frustracji z białym rasizmem, w którym czarna Ameryka była jedynie ofiarą nieponoszącą moralnej odpowiedzialności za skutki destrukcyjnego buntu. Białą Amerykę uznała za pozbawioną zdolności przezwyciężenia swojego rasizmu. Jedynie państwo mogło wymusić zmiany i zapobiec tragedii powstania „dwóch oddzielnych, nierównych społeczeństw". Raport zmienił cel moralny Ruchu Praw Obywatelskich, dając przyzwolenie na „kulturę ofiary" i etykę nieodpowiedzialności, z antyrasistowskim moralizmem oderwanym od moralności osobistej. Określił też „plemiona" oprawców i opresjonowanych. Ofiarą takiej polityki padli głównie biedni czarni z gett, tworząc potężny lumpenproletariat dewastowany konsekwencjami rewolucji seksualnej, narkotyków i przestępczości. Jej język zaczęły stosować inne mniejszości, ostatnio ruch gejowski, z samozadowoloną elitą czarnych i białych, pełną pogardy dla „rasistowskiej" Ameryki, a jednocześnie dla czarnej „podklasy".

Nie przypadkiem w 1965 r. socjolog Daniel P. Moynihan w rządowym raporcie „Rodzina murzyńska" pokazał dramatyczne konsekwencje jej rozpadu wynikające nie tyle z braku pracy, ile z załamania się rodzin, braku ojców, samotnego macierzyństwa. Tworzyły one kulturę patologii niszczącą kapitał społeczny konieczny, by skorzystać z olbrzymich możliwości edukacyjnych i zawodowych. Moynihan podważył konwencjonalny pewnik, że to bieda determinuje status społeczny. Oskarżył liberalizm o niezrozumienie kluczowej roli kultury i o odejście od ograniczeń religii, moralności i rodziny niszczące głównie najsłabszych.

W następnych dekadach zmiany ekonomiczne i rozkład kultury warstw najniższych i jednoczesny monopol establishmentu na definiowanie rzeczywistości zatruło relacje między czarnymi a białymi. Niebagatelną tego przyczyną był liberalno-lewicowy mesjanizm napędzany przekonaniem, że inżynieria społeczna i poprawność polityczna ukształtują świat moralny za ludzi, a w razie konieczności przeciw nim.

Autor jest profesorem na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego

Opinie Prawne
Ewa Łętowska: Złudzenie konstytucjonalisty
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Podsłuchy praworządne. Jak podsłuchuje PO, to już jest OK
Opinie Prawne
Antoni Bojańczyk: Dobra i zła polityczność sędziego
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Likwidacja CBA nie może być kolejnym nieprzemyślanym eksperymentem
Opinie Prawne
Marek Isański: Organ praworządnego państwa czy(li) oszust?